Mam świadomość, iż osoby z uwagą obserwują pracę fundacji, jej aktywność i płaszczyzny rozwoju, ale także moje decyzje strategiczne, menadżerskie i promocyjne. Jedną z form promocji i reklamy Kociej Mamy są książeczki zdrowia opatrzone logo oraz krotką informacją o fundacji, jej celach, zadaniach, planach.
Książeczka jest klasycznym dokumentem weterynaryjnym. Jej układ i tematyka wpisów jest identyczna, jak tych ogólnie dostępnych.
Pewnie nie w jednej głowie zrodzi się pytanie, dlaczego po pierwsze wydaję pieniądze na ich drukowanie, a po drugie, z jakiego powodu tak mocno pilnuję, by wszystkie nasze koty szły w dalsze życie wyposażone w fundacyjny dokument.
Powodów jest klika, ale ten jeden najważniejszy to mimo dokonanej adopcji, kot nadal zostaje jakoby pod opieką i wsparciem Kociej Mamy. Nigdy nie wiemy, jakie niespodzianki zgotuje nam życie, nie mamy pojęcia jakie dramaty przyniesie nam los, dlatego z troski szczególnie o naszych byłych podopiecznych, nadal roztaczamy nad nimi niewidzialną opiekę.
Książeczka jest dokumentem. Wpisane są czynności typowe jak odrobaczenia, szczepienia, zabiegi, wszystkie porady, konsultacje oraz testy. Jest także informacją dla lekarzy kto był pierwszym opiekunem kota. Podpisując dokumenty adopcyjne, przekazujemy nie tylko wiedzę o usposobieniu kota, jego żywieniu i potrzebach, ale także wskazujemy lecznice, do których można się udać w przypadku nagłej niedyspozycji kota. Na stronie internetowej, w zakładce „Polecamy” widnieją firmy, które nas od lat skutecznie i systematycznie wspierają, ale również lecznice weterynaryjne, które opiekują się naszymi pupilami.
Dlaczego ta informacja jest taka istotna i ważna, przekonuje się niestety bardzo boleśnie finansowo każdy, komu nagle zachoruje kot i trafi nie do przez nas polecanej, a najbliżej swojego miejsca zamieszkania kliniki.
Piszę te słowa, by uczulić i ostrzec opiekunów, którzy adoptowali od nas koty.
Nie generalizuję, nie wrzucam do tego samego worka wszystkich łódzkich klinik, jednak w obliczu wydarzenia ostatniego tygodnia, muszę państwu przekazać niezbyt miłą historię.
Nie u każdego czas Świąt, magia choinki i serdecznych życzeń przekłada się na empatię i fachowe, rzetelne podejście do pacjenta.
Sytuacja dość przykra, nagle w czasie Świąt pogarsza się stan zdrowia kota. Nagła apatia, brak apetytu, dziwnie powiększony brzuszek mocno niepokoi opiekunów. Udają się natychmiast do najbliższej klinki. Kotek po kastracji, zaszczepiony, stricte domowy, miły, dotąd radosny. Młody, bo dopiero co skończył 7 miesięcy. Następuje seria badań, testów, analiz, nie tylko takich podstawowych, ale i tych kosztownych bardziej szczegółowych. Opiekunowie przerażeni w trosce o życie kota finansują badania bez wahania, bez najmniejszych podejrzeń, bez analizowania zasadności zalecenia weterynarzy. Koszty niestety horrendalnie rosną.
Opiekunka, jakby wiedziona dziwną intuicją, zadzwoniła do prowadzącej dom tymczasowy, z którego adoptowała kota. Ta natomiast nie zwlekając podzieliła się złą wiadomością ze mną.
Jeden fakt postawił mnie na baczność: woda w brzuchu!
Dalej potoczyło się rutynowo i lawinowo, przerwałam te bezsensowe poczynania. Kierując się ideą, iż mamy pomagać, a nie dokładać cierpienia.
Poprosiłam o zebranie zgromadzonej dotąd dokumentacji leczenia i przeniosłam kota na konsultację do klinki współpracującej z fundacją.
Po analizie wyników, po dokładnym USG wyrok był jednoznaczny: EUTANAZJA. Zapalenie trzustki, wątroby, płyn w otrzewnej, zmiany w wyniku nacisku płynu na organy wewnętrzne, jednocześnie niewyobrażalny ból. W obliczu tego co zobaczył, zmian koloru oraz gęstości płynu, nawet nie proponował podjęcia próby walki o kota. Mając do wyboru dwie drogi, bez wahania wybrał tę, która skraca niewyobrażalne męki zwierzaka.
Płacze opiekunka, płacze opiekun, a ja grzmię wściekła wiedząc doskonale, iż osoby prowadzące kota doskonale wiedziały w jakim beznadziejnym jest stanie i z premedytacją wyłudzały kasę.
Piszę dosadnie, mam tego świadomość, ale sytuacja jest obrzydliwa. Lekarz nieważne, że zwierzęcy, też powinien pracować pamiętając o etyce, o przysiędze, która obowiązuje przecież wszystkich składających.
Już chyba nikt po lekturze tego artykułu nie ma wątpliwości, jak ważną rolę odgrywają książeczki zdrowia sygnowane naszym logo i dlaczego polecam określone kliniki.
Sytuacja kuriozalna, nie do przyjęcia wśród ekipy naszych weterynarzy.
Do takiego zachowania i cynizmu, mimo dziejącego się dramatu nie doszłoby w żadnej szanującej się przychodni. Kota nie ma wśród nas. Jest smutek, rozpacz, żal. Są też nieracjonalne wyrzuty sumienia opiekunki, że zbyt późno skontaktowała się z fundacją. Nieodstanie się!
Jednak mając na uwadze kasę, zapomnieli o opinii. Ona niestety nie buduje się sama, nie jest w żadnym stopniu wyssana z palca. To, że momentalnie połączyłam kropki, spowodowało tylko skrócenie cierpienia i dało wyraz tego, co od zawsze powtarzam, że nawet kot adoptowany nadal mimo okoliczności, jest ważny i bezcenny dla Kociej Mamy. Czytajcie, bierzcie do serca! Nawet jeśli zwierzak nie jest byłym naszym podopiecznym, jeśli macie wątpliwości co do sposobu leczenia, bez wahania kierujcie proszę pytania do fundacji.