Kiedy podjęłam decyzję o przyjęciu kocich uchodźców, tradycyjnie swoim zwyczajem, najpierw przygotowałam sobie stosowne do tejże akcji zaplecze. Rozsądna logistyka od zawsze jest w Fundacji podstawą każdej, nawet trudnej i wyjątkowej interwencji. Oprócz faktu, że zdecydowałam się wkroczyć do akcji, nie posiadałam żadnych sensownych danych czy informacji o sytuacji zwierząt dowożonych do granicy. Nawet jeśli prosiłam znane mi „zwierzoluby” by zasięgnęły języka będąc na przejściu granicznym, każdy dosłownie zbywał mnie modelując siebie i własny wyczyn na wymiar zbawcy świata.
Strasznie egoistyczne i małostkowe myślenie, bowiem pomyślmy, jak się ma moc sprawcza jednostki w porównaniu z możliwościami dobrze rozwiniętej i efektywnie działającej organizacji. Nie mogłam się przebić przez żądnych sensacji i poklasku, więc spokojnie czekałam, aż się zwyczajnie zblokują przyjętymi zwierzakami.
Nie trwało to długo, bowiem jakoś w drugim tygodniu wojny, kiedy pogranicznicy mający dość niepotrzebnego zamieszania i bałaganu na przejściach granicznych, blokady dróg przez prywatne samochody i dodatkowej pracy przy ochronie życia podróżujących cywili, zwyczajnie przestali wpuszczać niezorganizowane transporty, tym samym wprowadzając względny ład i porządek. Rozumiem doskonale chęć wsparcia i potrzebę ratowania, ale jak to u nas w Kociej Mamie bywa od zawsze, działać mamy skutecznie, a nie śmiesznie. W tym czasie nie atrakcyjne zdjęcie z uratowanym psem czy kotkiem buszujące na profilu jest cenne, a łączenie autentycznie sił by ocalić jak najwięcej.
W sumie z ponad 90 przyjętych kotów, 2 oczekują na swoich właścicieli w domach tymczasowych, do adopcji poleca się już tylko 13 mruczków! Zapyta ktoś zdziwiony jak to możliwe, żeby Kocia Mama w takim tempie znalazła domy do 75 kotów? Nic trudnego, przynajmniej w naszym przypadku. W chwili, kiedy poszła w eter informacja, że zaczniemy przyjmować kocie transporty, kociarze sami się zgłaszali mówiąc: „Przyjmę jedno futro, tyle mogę pomóc!”. Nie wybrzydzali, nie przebierali, nie marudzili. Nieważny był kolor futra czy jego długość, najcudniejszy był fakt, że i wiek nie bardzo przeszkadzał, czy kot miał 3 czy 10 lat. Świadomość naszych sympatyków i ich empatia zdała egzamin na sześć z plusem. Przy okazji tych działań jak zwykle spolaryzowały się, co niektórych oblicza, ujrzały światło dzienne ich brzydsze strony charakteru. Nie jedna osoba za moje poglądy usunęła mnie ze znajomych, ale nie są to straty, przez które będę płakać. W tym czasie, w tej rzeczywistości nie ma miejsca na żadne szantaże, układy czy ustawiane sytuacje.
Fundacja nigdy nie była i nadal nie będzie słupem, na którym okazjonalnie ktoś się wiesza. Zawsze bardzo uważałam kogo firmujemy i promujemy, mając wiedzę jak bardzo ludzie nam ufają i szanują. Nie mam zamiaru wskazywać okazjonalnych psich czy kocich działaczy, dlatego ze spokojem przyjmowałam naciski czy też prośby o poparcie. Kiedy po wyjaśnieniu stanowiska grzecznie odmawiałam, spotykałam w odwecie wyzwiska, szykany i słowa, które definitywnie eliminują jakąkolwiek dalszą komunikację czy współpracę.
Każdy, kto zna Fundację, kto zna formę naszej pracy, panujący kodeks, nie tylko koci, ale przede wszystkim moralny kręgosłup każdego wolontariusza, śmieszny jest, kiedy oczekuje, że ja szefowa, osoba ciesząca się uznaniem pójdę na jakieś dziwne, chore układy. Sytuacja na świecie, w państwie dynamicznie się zmienia, takie są dzieje historii pisanej przez życie i nikt z nas nie ma na nią wpływu, ale w przypadku Kociej Mamy, to my Fundacja swoim zachowaniem budujemy opinię własną w świecie kociarzy. Marki, którą wypracowałyśmy strzeżemy najbardziej!