Działo się to w czerwcu, typowa interwencja jakich wiele w naszej Fundacji.
Teren na Retkini, obszar przemysłowy składający się z zakładów i magazynów. W jednym z nich bytują półdzikie koty. Pan, w trosce o los kociej rodzinki, zgłasza do Fundacji prośbę o jej przyjęcie. Standard, sam zabezpieczyć nie może, bo w domu czeka wypieszczony jedynak, który może się obrazić! Wysnuwa tysiące argumentów na „nie”. Może koty dostarczyć do wskazanej lecznicy no i oczywiście wesprzeć jakimś datkiem.
W takich sytuacjach powtarzam do znudzenia: nie zawsze pieniądze są najważniejsze.
Fundacja pracuje, wspomagając się rozmaitymi zbiórkami, ale, szczególnie w sezonie letnim, domy tymczasowe są przepełnione. Wakacje, urlopy, wyjazdy, a do tego, zgodnie z rytmem przyrody, kocie porody powodują, że nasze moce niestety nie są wystarczające, by wszystkie koty odpowiednio zabezpieczyć. Prośby płyną nie tylko z terenu Łodzi. Odmawiam wtedy, kiedy mam konkretną wiedzę, że na danym terenie działa inna kocia organizacja.
Program zabezpieczenia wolno żyjących kotów obowiązuje wszystkie gminy w kraju, każda lokalna instytucja ma obowiązek wygenerować odpowiedni budżet. Bezsensowne jest, by przenosić lokalne kocięta do Łodzi. Zachowanie nie wynika ze złej woli, a raczej z rozsądku i wiedzy na temat kociego życia. Małe kociątko bez problemu odnajduje się w każdej nowej, nawet nieznanej dotąd sytuacji, ale dorosłe koty już niekoniecznie. Lepszym rozwiązaniem jest wypuścić koty zabezpieczone w znane im tereny niż skazywać na poznawanie i penetrację nowych, gdzie czyhają na nie przygody, nie zawsze miłe i bezpieczne.
Połączone siły Maryli i Pana, namawiające do przyjęcia, wymogły na mnie zgodę na schowanie pod skrzydłami Fundacji kociej rodzinki. Typowe procedury adopcyjne ruszyły.
Kotka ze stoickim spokojem przyjęła zmianę miejsca zamieszkania, chyba nawet była zadowolona z faktu, że kocięta są pod nadzorem i nie musi za nimi biegać i chronić przed niebezpieczeństwem. Maluchy oceniane były na około 4 tygodnie.
Minęło kilka dni i zadzwoniła do mnie lekarka z pewnej lecznicy z zapytaniem o kocią mamkę. Pojawiła się bowiem dziewczyna z niesamodzielnymi kociątkami, których matka zginęła w wypadku lokomocyjnym.
Cała Łódź wie, że w czasie, kiedy rodzą się koty, mam zawsze kilka matek w Fundacji, bym mogła ratować te zbyt nieporadne młode, mające mizerne szanse na przeżycie w przypadku, gdy karmi je człowiek. Nie wahałam się ani sekundy. Maryla dostała misję odchowu tych 4-tygodniowych kociąt, a kocia mama przyjęła sierotki.
Szczęśliwa dziewczyna wychwalała Fundację. Systematycznie nadsyłała zdjęcia, pełna podziwu dla mądrości i troski kotki, rozwodząc się nad fenomenalnym instynktem macierzyńskim.
Kotki są mądre. Umieją tak samo z oddaniem karmić swoje, jak i podłożone dzieci.
Czas płynął, dni mijały, wiadomości napływające od dziewczyny napawały mnie pozytywnie i w swej naiwności sądziłam, że w ramach wdzięczności kotka będzie miała swój bezpieczny kąt. Kiedy zasugerowałam adopcję, bo przecież swoją ukochaną, też burą, dziewczyna straciła, nie pomógł nawet argument sterylizacji na koszt Fundacji. Nasza komunikacja momentalnie zmieniła ton. Już nie było radosnych wiadomości. Dziewczyna zerwała ze mną kontakt.
Warunki dla kotki byłyby tam optymalne, był to dom z ogrodem gdzieś na peryferiach miasta. Mieszkająca dotąd w krzakach kotka miałaby komfort spania w łóżku, a także korzystania ze spaceru.
Niestety wdzięczność nie idzie w parze z aktualną potrzebą własną. Kiedy maluchy były już samodzielne, ja stanęłam przed faktem, że mam kotkę odebrać i po dwóch miesiącach przebywania w warunkach dających jej namiastkę normalnego domu, miałam podjąć decyzję o wypuszczeniu jej w poprzednie środowisko.
Tego nie mogłam zrobić kotce, która nie była ani trudna ani konfliktowa. Zabrałam ją od dziewczyny, nie komentując jej decyzji, choć wszystko we mnie kipiało. Poprosiłam przyjaciółkę Maryli o przyjęcie do domu tymczasowego. Mona, bo takie imię dostała, miała przeczekać tylko okres gubienia mleka. Taka była wersja oficjalna, a faktycznie uknułyśmy z Marylą koci spisek. Otóż przyjaciółka Maryli nie tak dawno pożegnała kotkę, jej pesel eliminuje przyjęcie malucha, a że kociara bez kota żyć nie umie, pakując jej Monę, liczyłyśmy, że obie się polubią. Maryla piętrzyła, jak mogła, okoliczności utrudniające danie ogłoszenia. Dom przyjaciółki jest sprawdzony i w jej przypadku miałyśmy pewność, że całe życie podporządkuje i ułoży pod Monę.
Szczęście nam sprzyjało. Kotka miała świerzbowca. W takim stanie kot nie jest adopcyjny, nie chcemy stracić reputacji. Potem pojawiły się inne pasożyty, znowu nastąpiło długie leczenie.
Po dwóch miesiącach uznałyśmy, że poddamy przyjaciółkę próbie. Kiedy Maryla pojawiła się z zamiarem zrobienia adopcyjnych zdjęć, prawie doszło do awantury. W efekcie osiągnęłyśmy zamierzony cel. Maleńki podstęp nie uczynił nikomu krzywdy, a wręcz przeciwnie.
Mieszkają sobie teraz obie spokojnie, cieszą się wspólnym życiem. Tak jak przewidywałyśmy, Mona jest już niebotycznie rozpuszczona, grymasi przy jedzeniu i kiedy znudzą ją pieszczoty, potrafi pacnąć łapką.