Sytuacja powtarza się od lat zawsze, kiedy rzucam hasło: „szykujemy koty do Szkocji”. Sprawiam, że nowe osoby są w szoku.Powszechnie znana moja umiejętność w zakresie adopcji przestała już dziwić, ponieważ generalnie organizacje mają kłopot z szukaniem domów dla swoich zdrowych podopiecznych, a do nas wracają chętni z określonym nastawieniem. I tak, kiedy na pokład przyjmuję ślepaczka, trójłapka czy neurologicznego kota, za moment stawia się na adopcję osoba mieszkająca już z adoptowanym od nas takim szczególnym futrzakiem. Zjawisko powszechne, trwa od lat. Kiedy Paula wlokła koty spod Łodzi nie zapomnę jej przerażenia i zdziwienia, że przede wszystkim prosiłam, by zabezpieczyć tę niepełnosprawną trikolorkę. To, co innym nie mieście się w głowie i jest poza zasięgiem, dla nas jest zwyczajną codziennością, żadną atrakcją czy wyjątkiem.
Na taką sytuację, na taki stan rzeczy, pracowałyśmy solidnie przez wiele lat.
Słowo szefowej jest więcej warte niż walizka wypełniona po brzegi pieniędzmi. Do wszystkiego trzeba umieć zachować dystans, jednak pewne odruchy muszą być bezwarunkowe, wolontariusz nie może stracić zaufania ani przez moment, a moje decyzje muszą być jasne, klarowne i zrozumiałe.
Nie ma innej drogi by rozwijać organizację. Tylko świadomość, że wszyscy w tym samym kierunku każdego dnia pracujemy wspólnie może przekuć się na dobre efekty. Nie ma miejsca na nawet najmniejszą formę rywalizacji, ponieważ markę tworzy i pielęgnuje zespół, dlatego nawet drobne potknięcia nie mogą być przez innych wolontariuszy wyciągane na forum. Nie dotyczy to oczywiście zwierząt a zadań, które przypadają nam w udziale. Dobrostan zwierząt jest celem nadrzędnym i wymagane są od nas decyzje zmierzające do zapewnienia im dobrego życia, a nasze emocje i empatia ma tylko wzmocnić to działanie, a nie blokować czy spowalniać.
Kiedyś podróżowałam do enklawy kociej w Szkocji, ale tej pod Bydgoszczem częściej, ostatnimi czasy rolę kuriera przejął mąż Joanny, Marcin zwany przez przyjaciół Marianem. U nas nic nie może dziać się spokojnie i typowo, nawet jeśli z pozoru podejmujemy proste interwencje. Zawsze gdzieś w tle tkwi element humoru, zaskoczenia, czasem zamieszania, a niekiedy i przerażenia. Sądzę, że ten mój defekt do inicjowania dziwacznych sytuacji jest za ten stan rzeczy dość mocno odpowiedzialny.
Ostatnio w Szkocji gościłam kilka lat temu, przyczyna prozaiczna, zbyt fajne koty im wożę, zdrowe, wysterylizowane, a element dość istotny w tym całym przedsięwzięciu, też nie jest bagatelny, ponieważ pieczę nad stadem sprawuje weterynarz z prawdziwego zdarzenia. Obracając się w branży kociej, mam wątpliwą przyjemność spotykać przeróżne osoby, ale największą przykrością jest niezmiennie, kiedy rodzi się pytanie w jakim celu i po co niektórzy składają przysięgi!
Weterynarzem jest się w każdej sekundzie przez 24 godziny na dobę przez wszystkie dni roku. Mam świadomość ich prawa do relaksu i odpoczynku, ale kiedy zatraca się między dobrem pacjenta a swoim egoizmem, kwestią czasu jest odejście klientów. Zwierzę zawsze zależy od nas, nie ma innej opcji, samo nie zgłosi się do lekarza, nie kupi karmy, nie wyczesze futra. Jeśli zaburza się ta hierarchia, to sytuacja zaczyna zmierzać do, mówiąc wprost, typowego zaniedbania, a potem zaczynają się pojawiać elementy znęcania.
Tym razem w podróż ruszyłam z Paulinką mającą przydomek Muminek. Szalenie ciepła, troskliwa, cudownie wręcz do bólu obowiązkowa, typowa wolontariuszka z cyklu: jak się uprze to musi postawić na swoim! Czasem dla świętego spokoju daję za wygraną, zwyczajnie szkoda mi czasu na niepotrzebne ugadywanie. Zresztą ona nigdy nie jęczy dla siebie, tylko w temacie kotów, które ma pod opieką. Kotami dotąd opiekowała się w miejscu, w którym pracowała. Zakład zmienia lokalizację, więc na tym odludnym miejscu nie miałby kto ich karmić. Cztery na wpół oswojone, zabezpieczone od rozmnażania i zdrowe, tak jak razem żyły, tak w podróż wyruszyły. Zabrałam jeszcze dwie w takim samym stopniu dzikości kotki, bowiem miejscówka między polami jest lepszą opcją niż wałęsanie między samochodami w ruchliwej części miasta. Niedziela zawsze jest dobrą porą na takie eskapady, ruch mniejszy, szybciej pokonuje się odległości.
Było jak zawsze, wesoło, przyjaźnie, wreszcie mogłyśmy się do woli nagadać. Codzienność jest przeważanie inna, szybka komunikacja, rozdanie zadań, nikt w tygodniu nie ma czasu na pogaduchy bez ważnego powodu. Praca, dom, dzieci i aktywność społeczna wymuszają na wolontariuszkach działanie w przyspieszonym trybie, nie ma miejsca na puste przeloty czy rozbijanie prostej kwestii na atomy. Skutecznie, do celu, zawsze z taką intencją realizujemy cele.
Koty odłowiła dzień wcześniej, zabezpieczone czekały w domu. Przy okazji instalowania kenneli okazało się, że osoba oddająca klatkę niestety nie była uczciwa, zdała sprzęt niekompletny. Typowe zachowanie przy rozstaniu. Kiedy działa się z fundacją, zabiega się o finanse, kiedy rozstaje, świadomie powoduje się starty.
Na szczęście i na takie sytuacje jestem przygotowana, zawsze posiadam w zanadrzu elementy zastępcze.
Do Szkocji ruszyłyśmy przed południem. Droga była pusta, piękna pogoda. W pewnej chwili kątem oka widzę zmierzająca do nas kotkę, Wieśka cwaniara uwolniła się z kontenera. Bez paniki, spokojnie, zjechałyśmy na pobocze i umieściłyśmy niesforną uciekinierkę w innym kontenerku.
Zwierzaki zawsze potrafią zapewnić nam adrenalinowe atrakcje. Na szczęście żadna z nas nie jest panikarą ani histeryczką, więc sytuacja zaskoczyła, ale nie na tyle bym nie mogła zrobić na pamiątkę zdjęcia. Szykując do drogi koty, zawsze uprzedzam, by karmienie kończyło się na kolacji, żeby w stresie wywołanym podróżą koty nie miały kłopotów jelitowych. Zwierzaki reagują na nowe nieznane sytuacje dokładnie tak jak ludzie, mają niczym niewywołane biegunki lub jedzą bez opamiętania, dlatego zawsze staram się, ile mogę kłopotliwe okoliczności wyeliminować. Wieśka dalszą podróż spędziła siedząc grzecznie, a my miałyśmy jeszcze jedno kocie doświadczenie za sobą.
Na miejscu jak zwykle czekał pyszny obiad z deserem. Prezenty dla nas i fanty na Pchli Trag.
Tak, to też sztuka, nie dość, że koty od lat mają bezpieczną miejscówkę, to jeszcze otrzymujemy pomoc z poziomu Bydgoszczy. Świat oszalał normalnie jak dla mnie. Przyjmuje koty z Płocka, bo lokalne organizacje nie są sprawne, dostarczam dzikie do enklawy, ponieważ tamtejsze fundacje nie rozumiały terminu: „koty zabezpieczone przed rozmnażaniem!”. Nie pojmę nigdy nonszalancji działaczek niby prozwierzęcych, jak można tak świadomie działać na swoją szkodę. Przecież w dobie internetu, łatwości przekazu informacji, postępując nieracjonalnie, nieadekwatnie do zobowiązań, szkodzą głównie sobie.
Ale dorosłych ludzi nie mam zamiaru uczyć rozumu!
Koty pojechały, my wróciłyśmy szczęśliwie, po drodze i przy okazji udało mi się odzyskać sprzęt fundacyjny, zrobić porządek z kotami w pewnej stadninie i ukarać kłamczuchę konfabulantkę, ale to temat na inną opowieść.