Szkocja to mała wioska nieopodal Bydgoszczy. Mamy tam jedną z naszych słynnych enklaw. Prowadzi ją i otacza opieką buszujące pośród łąk koty Joanna, przyjaciółka od czasów studiów w Olsztynie naszej Magdy z Żyrafy i Anny z Filemona. Tercet wyjątkowy, kociary z górnej półki, na dodatek współpracujące z Kocią Mamą. Lecznica Joanny w Bydgoszczy to jeden wielki punkt reklamowy Fundacji. Leżą w niej materiały reklamowe, ulotki zachęcające do przekazania 1 % oraz nawet co poniektórych złości i oburza, przecudna kocia puszka na datki wykonana przez siostrę Magdy, Agnieszkę. Tym sposobem zmieniłam opcję komunikacji z czysto oficjalnej na przyjacielsko – rodzinną.
Poprzednio byłam w Szkocji cztery lata temu. Wiozłam wtedy diabelnie dzikie koty, takie co to rękę bez wahania chcą odgryźć. Tym razem sytuacja była diametralnie inna. Do enklawy pojechały nie tyle koty diabolicznie wściekłe co powiem raczej dość specyficzne i kłopotliwe, uciążliwe.
Miłe, pakujące się do łóżka, nawet domagające się pieszczot, ale niestety kochające spacery. Zabrane wszystkie zostały z miejsc, gdzie mogły korzystać ze swobody. Zamknięte w domach manifestowały niezadowolenie z narzuconej przez człowieka sytuacji w najbardziej dla opiekunów trudny do akceptacji sposób otóż brudziły z premedytacją sikając na łóżka lub leżące na nich kapy.
I dla nas kociar są granice tolerancji, wybaczenia i godzenia się z faktem permanentnego prania zabrudzonych rzeczy.
Nie pomagały żadne wspomagacze farmakologiczne ani obróżki behawioralne. Koty sikały ze złości doprowadzając opiekunki do rozpaczy. Wiem, że sytuacja stała się patowa. Z jednej strony kochały te trudne koty, z drugiej jednak nie mogły popaść w paranoję ze strachem sprawdzając gdzie pojawiała się nowa plama.
„Jadę do Szkocji” rzuciłam hasło. Chłodno przyjęto moje oświadczenie. Zero komentarzy, zapytań. Z napięciem czekano które wyznaczę koty. Tylko tym razem było odrobinę inaczej, mruczki jechały jako domowa kocia ekipa Joanny. Wiele zmieniło się przez te cztery lata. Budowa siedziska została ukończona, teren ogrodzony. Koty mają do dyspozycji ogromne, ogrodzone podwórko.
Razem z nimi zawiozłam budy, tak na wszelki wypadek, gdyby jednak nie chciały wejść do domu. – Wiesz ja to jestem jakaś dziwna – tłumaczyła się Joanna zwana Ognistą. – Dwa koty to dla mnie zbyt mało.
– Witaj w klubie, też mam ich niedosyt stąd Kocia Mama.
Koty wybrałam te spędzające sen z powiek, popularnie w żargonie fundacyjnym zwane szczochami. Na pociechę dla rozdartych moją decyzją wolontariuszek, na otarcie ich łez jest wiedza, że te koty i tak są nadal z nami w naszej koto – ludzkiej rodzinie!
Zszywacz, Miętus, Tosiek i Czarnula od pani Ewy to teraz kocie dzieci mojej przekochanej Joanny.
Nie mogłam im zapewnić lepszej miejscówki.
Gosia lustrowała okolicę z typowym dla prawników analitycznym podejściem. Jej konkluzja była miodem na moje serce: To nie jest Szkocja to jest Raj, fajnie, że udało się szefowej przekonać, by dziewczyny oddały koty.
Decyzje są dobre kiedy są racjonalne ale nie bezduszne. Wiedziałam ile pracy włożyły wolontariuszki w te koty, ile serca i wybaczania kosztowała je codzienność z nimi. Nie byłam między młotem a kowadłem, na moje i ich szczęście.
To, że zawsze spadam na cztery łapy jest niezaprzeczalnym faktem. To, że dla kotów jestem w stanie do upadłego walczyć też jest prawdą ale nigdy nie korzystam z pozycji siły, z faktu, że jestem szefową i udzielnie rządzę. Zawsze dbam by moje decyzje były jasne, czytelne i wynikały z autentycznej troski o koty.