Nieustający projekt

Tego zjawiska nie da się racjonalnie wytłumaczyć, zdefiniować ani w pełni pojąć. Zakładałam Fundację dopingowana przez liczne grono znajomych, przyjaciół i rodzinę. Wszyscy byli pod wrażeniem, jak potrafię wykorzystywać swoje prywatne relacje, kontakty i znajomości, aby przekuć je w korzyści dla kotów. Grupa opiekunek skupionych wokół mnie stopniowo rosła, aż stałyśmy się widoczne w miejskiej przestrzeni.

Od początku odważnie przekraczałyśmy granice wytyczone przez inne organizacje z dużym stażem w „kociej branży”. Nigdy nie traktowałam ich jak wzoru, idola czy wyznacznika działań. Często zadawałam pytania, na które nie mogłam doczekać się odpowiedzi. Raził mnie brak odwagi, unikanie uzasadnienia decyzji oraz zachowanie prezesów, którzy traktowali swoje organizacje jak prywatne folwarki — miejsca, gdzie wykonuje się polecenia bezwarunkowo, nawet jeśli nie są one najlepsze dla zwierząt.

Wieczny buntownik nie mógł nigdzie zagrzać miejsca. Wszędzie byłam elementem kompletnie niepasującym do opcji proponowanej przez resztę — zawsze miałam wątpliwości, pytania, rozterki. Sytuacja była trudna, bo choć stanowiłam dla organizacji kłopot, jednocześnie byłam jej łącznikiem ze sponsorami. Mieli problem, bo wymykałam się schematom, a najbardziej nie radzili sobie z powracającą lawiną pytań, na które unikali jasnych i konkretnych odpowiedzi.

Nie mogło się to skończyć inaczej niż rozstaniem. Woleli stracić „kurę znoszącą złote jajka”, niż dopuścić do sytuacji, w której więcej członków zaczęłoby moim przykładem zadawać niewygodne pytania.

Moja intuicja mnie uratowała — nie dałam sobie narzucić zasad, do których nie byłam przekonana.

To właśnie im, tym pseudoaktywistom, którzy działając w społecznej przestrzeni, nie potrafili wyzbyć się pychy i buty, zawdzięcza swoje powstanie Kocia Mama. Od początku nasza praca była — ich zdaniem — postawiona na głowie. Patrzyli na to, co robimy, i czekali, aż wszystko się rozpadnie. Jednak nie okazali się dobrymi prorokami — oni tracili ludzi, a my rosłyśmy w siłę. Zbierałam wszystkie te osoby, które gdzie indziej nie były akceptowane. Przyczyna zawsze była taka sama — dążenie do prawdy i możliwość zadawania każdego pytania, bez cenzury.

Weszłyśmy w trudne projekty — leczenie kotów przewlekle chorych, amputacje, karmienie osesków.

Obok pracy z trudnymi klinicznie przypadkami weterynaryjnymi weszłyśmy również na ścieżkę edukacyjną — jednak i tutaj nie ograniczyłyśmy się do wygodnej, miłej tradycji. Kocia Mama zaczęła przyjmować zaproszenia do ośrodków szkolno-wychowawczych, które inne organizacje dotąd omijały szerokim łukiem. Niewielu chciało patrzeć na dzieci z trwałymi deformacjami, dotknięte zespołem Downa czy mające problemy ze wzrokiem. Większość chętnie odwiedzała placówki, gdzie uczyły się radosne, sympatyczne dzieci, my jednak postanowiłyśmy podnieść sobie poprzeczkę. Do naszej troski o kalekie koty doszła troska o dzieci dotknięte przez los.

Kropką nad „i” stała się szkoła przyszpitalna działająca w ICZMP w Łodzi. Odkąd w mojej przestrzeni pojawiła się Marta — nauczycielka i terapeutka — społeczność objętych opieką dzieci stała się nam bliska.

Systematycznie organizujemy akcje pomocowe dla małych pacjentów — było ich już kilkanaście i dotyczyły różnych tematów. Jak znam życie, Ania, opiekunka fanpage’a, przypomni je naszym sympatykom.

Projekty prowadzimy nieustannie — zawsze znajdzie się pomysł, by wejść z pomocą na szpitalne sale, przynieść dzieciom odrobinę radości i wywołać uśmiech na bladej, wycieńczonej chorobą twarzy.

Dzięki obecności w jeszcze jednej, wyjątkowej przestrzeni — wynikającej z aktywności zawodowej mojej rodzinnej firmy — mam okazję poznawać różnych ludzi i realizować dla nich zlecenia reklamowe.

Czasem zdarza mi się otrzymać w prezencie lub za symboliczną kwotę przedmioty wykorzystywane na targach lub wydarzeniach. Wiadomo — reklama przekłada się na sprzedaż, ale po zakończeniu imprezy takie rzeczy często stają się kłopotem. Są nowe, lecz brakuje pomysłu, jak je racjonalnie wykorzystać. W takich przypadkach chętnie służę pomocą i z uśmiechem mówię: „Mnie się ten przedmiot przyda!”

Tak było, gdy kolega miał problem z pianinem — likwidował mieszkanie przed wyjazdem za granicę. Pianino trafiło do Majki i prowadzonego przez nią Dziennego Ośrodka dla osób dotkniętych Alzheimerem. Dzięki temu do zajęć wprowadzono elementy rytmiki, co wzbogaciło codzienne spotkania.

Kiedy Olga nie bardzo wiedziała, co zrobić z piłkarzykami, również wyraziłam chęć ich przejęcia. Przez kilka lat korzystał z nich mój wnuczek, ale kiedy i on wyrósł z tej zabawy, stół trafił do świetlicy w szpitalu Matki Polki, gdzie chore dzieci spędzają swój wolny czas. Nawet przez chwilę nikt nie rozważał innej opcji. W ten sposób Kocia Mama, pomagając znajomym w kłopocie, wspiera tych, którzy sami sobie w życiu nie poradzą.

To nie jest laurka — to po prostu fakty, które pokazują, jak Fundacja, zarządzana rozsądnie, ale z empatią, może dotrzeć z pomocą do przestrzeni, o których inni mają niewielkie pojęcie.

Pierwszy dzień wiosny był idealnym momentem, by przekazać prezent. Tego dnia wszyscy jesteśmy nastawieni bardziej optymistycznie, więc niezapowiedziany dar był dodatkowo miłym akcentem i sympatyczną niespodzianką dla dzieci. Niech cieszy!

 

Opublikowano w kategoriach: Łódź