niestety ale taka też jest rzeczywistość

Opiszę teraz sytuację, która niestety nie jest ani wyjątkiem, ani też tylko przykrym incydentem.
Dodam, zanim pojawią się pytania, że historie te nie dotyczą kotów adoptowanych z fundacji, jednak z różnych powodów Kocia Mama jest w nie poniekąd uwikłana.
Kiedy wydajemy koty do adopcji, niezwykle często słyszymy, że jesteśmy, delikatnie mówiąc, bo są i tacy, którzy określają to dosadniej, nieźle szurnięte. Opinia pojawia się w chwili, kiedy pytamy o kwestię podstawową, na którym piętrze kot będzie mieszkał i jak wygląda temat zabezpieczenia okien i balkonów. Momentalnie zapytani dzielą się na dwie grupy, tych którzy spokojnie udzielają odpowiedzi, chętnie przyjmują ewentualne sugestie i na tych, którzy się obrażają i rezygnują, wymyślając nam od wariatek. Ale jest jeszcze trzecia grupa, która niby się zgadza z wykonaniem zabezpieczenia, jednak odwleka z dziwnych powodów, wtedy to fundacja zrywa adopcyjne negocjacje.

Powiem tak, doskonale rozumiem, że pokutuje jeszcze w świadomości przekonanie o gorszej roli psa czy kota, pewnych naleciałości wyniesionych z domu i środowiska nie da się tak szybko zmienić. Kocia Mama nie przeszacowuje wartości czy pozycji kota w domu, ale nie oznacza to, że nie staramy się wpłynąć na zmianę postrzegania jego roli i miejsca. Nie możemy świadomie oddawać mruczków, wiedząc, że nie będą w nowym dla siebie otoczeniu bezpieczne.
Powiedzenie, że koty zawsze spadają na cztery łapy, nie zawsze się sprawdza. Generalnie kot może nieźle się połamać, spadając nawet z niewielkiej wysokości, znam niestety takie przypadki.
Brak zabezpieczenia okna czy balkonu, do tego przeważnie towarzyszy indolencja w temacie sterylizacji czy kastracji plus młody wiek kota i przykro mi pisać, ale tylko kwestią czasu jest, kiedy dojdzie do nieszczęścia. Natury jeszcze nikt nie zmienił, zew krwi i chuci jest tym czynnikiem, który ma zasadniczy wpływ na zachowanie kota.
Kot polowanie ma w naturze. Gdy widzi ptaszka czy muszkę za oknem, naturalnym odruchem jest atak. Zwierzęta nie potrafią ocenić wysokości, co za tym idzie, czyhającego niebezpieczeństwa. Nie ma większego znaczenia czy spada z ósmego czy czwartego piętra. Już cudem jest, że przeżyje. Zawsze jednak wiąże się to z określonym, z reguły poważnym urazem. I w tym momencie niestety opiekun zdaje sobie dopiero sprawę, że taniej byłoby zabezpieczyć okna i balkon niż teraz udźwignąć ciężar operacji kostnej. W tym przypadku kwoty nigdy nie są małe, bowiem bardzo duże są już wydatki związane ze stabilizacją kota po wypadku, jak również wszystkie czynności przygotowawcze do samego już zabiegu. Generalnie jest to kwota powyżej sześciu tysięcy.

I w tych okolicznościach zaczyna się rozpacz, połączona z bezsilnością. Szukając pomocy w fundacjach, natychmiast słyszy się odmowę, połączoną z reprymendą. Z jednej strony popieram, z drugiej, wiedząc że cierpi kot, uważam, iż mimo okoliczności i naszej złości na opiekuna, powinno się rozważyć jakąś formę wsparcia. Kocia Mama niejednokrotnie refundowała całkowicie bądź częściowo opłatę za operację. Mam świadomość, że mogłam jak inni, prośbę odrzucić, lecz zawsze przeważała troska o kota.
To, czy opiekunowie dotrzymują przedoperacyjnych ustaleń, to kompletnie inna bajka. Przeważnie po rehabilitacji, w której również nie partycypują, urywa się z nimi kontakt, usuwają mnie ze znajomych i nie odbierają telefonu.
Przywykłam do takiego chamstwa. Nie muszę dodawać, że takim postepowaniem na zawsze już zamykają sobie drogę do Kociej Mamy.

Są jeszcze inne rodzaje zachowania, a mianowicie porzucenie kota w najbliższej lecznicy weterynaryjnej z decyzją o eutanazji! To jest dopiero nieludzkie, niegodne, karygodne. Nie jest rozważana żadna forma pomocowa, pożyczka, rozłożenie kosztów na raty czy kontakt z fundacją. Rozwiązanie bezwzględne, radykalne, ostateczne!
Proszę mi wskazać weterynarza przy zdrowych zmysłach i określonej empatii, który bez zmrużenia oka wykona takie polecenie.
Kończy się tak, że sam staje przy stole i operuje, a jeśli nie jest w tym biegły, prosi innego weterynarza i tym samym zaciąga dług koleżeński.

Całość rehabilitacji i kolejnych badań stanowi jego tylko obciążenie.
Jest to gratis za prowadzenie działalności komercyjnej. Zapominamy, że charytatywność nie jest obowiązkiem, a prywatne klinki to także firmy, których funkcjonowanie wiąże się niestety z takimi samymi obowiązkami administracyjnymi, jak prowadzenie warsztatu samochodowego, sklepu czy firmy produkującej koszule, buty, czy, powiedzmy, doniczki. Bardzo często zapominamy, że nie oczekujemy od mechanika, że naprawi nam samochód w gratisie, a od właściciela kawiarni wydania na jego koszt imprezy urodzinowej dla naszego dziecka. Nie rozumiem, dlaczego właścicieli lecznic weterynaryjnych traktuje się według innego klucza, przecież opłacają składki ZUS, wynajęcie lokalu pod działalność, ponoszą koszty wynikające z etatów zatrudnionych lekarzy, techników, obsługi dodatkowej. Ci ludzie generalnie i tak pomagają już z własnej nieprzymuszonej woli, wspierając organizacje działające w trybie non profit. W tym mają oczywiście wybór, komu, w jakim zakresie i na jakich zasadach, bowiem sami będąc, mówiąc popularnie, „prywaciarzem”, doskonale znają mechanizmy rządzące rynkiem. Mają świadomość, komu pieniądze przelewają się bez sensu, ładu i składu przez ręce, a kto każdą, nawet w najmniejszym wymiarze okazaną pomoc, przekuje z korzyścią dla kotów. Rezultat, doświadczenie, kompetencja są największą zachętą do podjęcia współpracy, od nieudaczników każdy z reguły ucieka, zachowując bezpieczny dystans, by marazm nie przekładał się na jego pracę, opinię i pomniejszał osiągnięcia.

Dlaczego poruszam ten drażliwy temat? Ponieważ coraz częściej powtarza się sytuacja, że za głupotę, karygodne niechlujstwo i złe zaopiekowanie się kotem, opiekunowie wypadkową takiego zachowania przerzucają na kliniki lub fundacje. Aktualnie mamy na pokładzie kota, który wypadł z okna z czwartego piętra. Oczywiście skomplikowane złamanie wymagało interwencji chirurga ortopedy, co wiązało się z określonymi kosztami, więc kot został porzucony. Zabieg doktor wykonał oczywiście na swój koszt, a dalszą opiekę bezpośrednią czyli przyjęcie na dom tymczasowy oraz opłaty za badania kontrolne i kolejne, niestety, zabiegi, przejęła fundacja. Powiem wprost, ani Kocia Mama, ani szefowie klinik nie są w wyniku swojej działalności charytatywnej czy zawodowej automatycznie obligowani do finansowania zabiegów, których można było uniknąć, gdyby zachowano tylko odrobinę wyobraźni o szacunku czy trosce do istoty, którą świadomie i bez przymusu wprowadzono do swego domu.

Nie proszę tym razem o pomoc w opłacie faktury za zabieg, ten koszt poniósł chirurg operator, ale przed nami długa, bo ponad trzy miesięczna rehabilitacja, kilka wizyt kontrolnych i jeszcze minimum jeden naprawczy zabieg. Kot żyje, ma się dobrze. Ochrzczony na cześć lekarki, która ma sumienie i świadomie odmówiła eutanazji, imieniem Emilian. Oby tacy weterynarze nie rodzili się na kamieniu, tylko przez mile się kojarzące pączkowanie.
Koszt całkowity doprowadzenia mruczka do zdrowia, szacując tylko pobieżnie, zamknie się w kwocie około dwóch tysięcy. Prosimy o wsparcie, wiedząc, że razem możemy więcej.

P.S.
Ponieważ obiecałam, że zachowam dyskrecję, tym razem nie publikujemy zdjęcia kota, nie podajemy nazwy kliniki ani nie określamy miejsca tragicznego zdarzenia. Jednak ponieważ takie incydenty nie są rzadkie, podjęłam decyzję, że powinnam tego typu skandaliczne traktowanie zwierząt piętnować.