Miałam nie brać kotów na dom tymczasowy. Łamię tę obietnicę konsekwentnie każdego roku zasłaniając się brakiem innego wyjścia. W tym roku faktycznie tak się złożyło, że moja wiedza mimo, iż nie jestem weterynarzem, okazała się niezbędna. Anna zaczęła batalię, ja bez możliwości wyboru musiałam przejąć pałeczkę w walce o życie małego kota.
Ten rok jest inny, nietypowy. Domy tymczasowe mimo wakacyjnych wypadów tak się organizują opiekuńczo, że nie muszę przejmować od nich kotów. Zawsze możemy liczyć na wsparcie życzliwej sąsiadki, ciotki czy koleżanki. Wraca do nas i naszych podopiecznych praca, którą same wykonujemy na rzecz dzikich przez te wszystkie, nie tylko fundacyjne lata. Miła, jakże komfortowa sytuacja.
Kociaki Ani wybywającej na Mazury, zabrały pracujące wolontariuszki. Stabilne, zdrowe, niekonfliktowe, takie, które można spokojnie zostawić w kocim przedszkolu i udać się do pracy.
Jeden malec niestety wymagał intensywnej opieki. Nie był samodzielny, jego stan nie zawaham się stwierdzić, był krytyczny, trwał na granicy życia i śmierci. Stwierdziłam, że wezmę go do siebie. Tylko ja mam taką możliwość by mieć kota w pracy. To był piątek.
Przyjechał z lekami i rozpiską, ile i jak często które podawać. Mały dostał na imię Protek i zamieszkał tradycyjnie w pracowniczej kuchni.
Po dwóch dniach a raczej nocach biegania w te i we te po schodach, w dodatku pilnując, by nie obudzić reszty domowników, opamiętałam się. Zabrałam malca do domu, bo łatwiej mi z pozycji łóżka w nocy szacować jego stan. Znowu dom stał się mini szpitalem. Taką dużą, kocią izolatką.
Moje domowe, stare koty, nawet na smrodka nie zwróciły uwagi. Leon tylko otworzył paszczę strasząc malca groźnym sykiem.
– Przestań -upomniałam pupila – Powinieneś się wstydzić, grozisz słabszemu!
Dwa dni świszczał. Robiłam inhalacje z rumiankiem. Słoik po koncentracie pasował idealnie do malutkiego, zasmarkanego pysiaczka. Podczas tej czynności czapka również świetnie się sprawdzała. Kroplówki dzielnie znosił. Karminie na siłę też. Codzienne ważenie stało się rytuałem.
Poszły w ruch gromadzone przez cały rok czapki. Rozpoczął się mój coroczny sezon na pracę i życie z kotem noszonym w cyckach. Nikogo w mojej dzielnicy nie dziwi widok mnie i kota siedzącego beztrosko w czapce. Nauczyłam się z nimi pracować, sprzątać, nawet chodzić na zakupy. „Kocia Mama kangurzyca” śmieją się ze mnie znajomi. „Zastanawiałam się o co chodziło z tym apelem o czapki? Prosiłaś o nie, a ich nie nosisz. Teraz już wiem, że mają swoje inne ale jakże fajne zastosowanie ubawiłaś mnie swoim widokiem Szefowa.” Dorota jeszcze poznaje fundacyjne metody pracy.
Protek każdego dnia coraz mocniej, pewniej staje na łapki, zdrowieje. Cieszą mnie jego maleńkie postępy. Ale emocje, które towarzyszą mi podczas jego pielęgnacji, to tylko niewielki fragment tych, które zbieram od wolontariuszek.
Sama codziennie w niepokoju o zdrowie i życie kociaka, muszę być murem i ostoją dla tych, które prowadzą domy tymczasowe. Nie brakuje mi ich. Na tym etapie pracy, po likwidacji nierentownych filii, udaje mi się dość płynnie zabezpieczyć potrzeby lokalnych kotów ale również i tych zgłaszanych z małych, okolicznych, satelitarnych miasteczek położonych nieopodal Łodzi.
Złe decyzje weterynarzy, kociaki zbyt szybko odebrane matkom, finalnie wywołały dramaty w niektórych domach tymczasowych. Śmierć kota zawsze jest ogromnie traumatycznym przeżyciem. Kiedy schodzi jeden, ze niepokojem i obawą obserwujemy resztę. Gdy sytuacja dzieje się w jednym tylko domu, moje obciążenie emocjonalne jestem w stanie kontrolować. Ale kiedy w stan alarmu postawione są cztery kocie ochronki, natężenie, z jakim do mnie spływają rozpaczliwe emocje, zwiększa się dramatycznie.
Bywa, że sama sobie zadaję pytania na które nie znajduję racjonalnej odpowiedzi: skąd czerpię siłę, by aż tak mocno wspierać innych? Jak mnie, raptusowi udaje się zachować spokój , zimną krew, by mimo dramatycznej sytuacji zapanować na rodzącą się paniką, by dodawać otuchy, koić płacz, przyjmować niepewności i wahania? Tego nie jestem w stanie pojąć sama, tym bardziej ludzie obserwujący moją społeczną aktywność, bo tego zjawiska się nie zrozumie nawet jeśli choć na jeden dzień wejdzie się w moją skórę.
Na płacze wolontariuszek, czasem na ich krzyki rozpaczy, na chwile zwątpienia, na pytania o sens naszej pracy, nakładają się roszczeniowe zachowania ludzi zgłaszających nam interwencyjne koty. Pomijam, że często ich opowieści mijają się z prawdą, ale dobrą energię odbiera mi rzucanie w formie obelgi pytanie „To po co Pani założyła Fundację?” Czytają o Kociej Mamie i biorą do siebie wyłącznie to, co chcą.
Świadomie pomijają pracę w wolontariacie. Dobrowolność. Milczą na racjonalne argumenty, odmawiając odpowiedzi na proste zapytanie: „Dlaczego choć przez moment, na czas zabezpieczenia stada, którym się opiekujecie, nie chcecie być aktywni? Mam wiedzę, sprzęt, możliwości, świetne zaplecze weterynaryjne, pomysły i oddanych, gotowych do wsparcia Was wolontariuszy.” Napotykam na mur i generalnie spotykam się z postawą: „To przyjdźcie i zróbcie!”
Ten czas jest przede wszystkim dla mnie kosmicznie trudny. Muszę być Szefową, koordynować pracą całej Fundacji, że o pracy zawodowej, życiu rodzinnym, roli matki i babki już nie wspomnę, staram się reanimować i tonować nastroje. Ale tak naprawdę się boję, by któregoś dnia moja odporność nie pękła, bo wtedy nie rozpęta się oczyszczająca burza, tylko mega tajfun oczyszczający i moje emocje
Prośba od serca, w trosce o los wolno żyjących kotów, szczególnie kierowana do opiekunów i karmicieli: zalecam przeczytacie proszę ten artykuł spokojnie i ze zrozumieniem, bo nie macie do wyboru lepszej i bardziej skutecznie pracującej Fundacji, szanujcie więc i mnie i moich wolontariuszy, bo nie chcę nawet myśleć co się stanie kiedy my się wypalimy!