Jesień była trudna. Bez słońca, bez babiego lata, bez spacerów i kolorowych liści, za to smutna, deszczowa, zimna i pochmurna. Bardzo dała się nam we znaki, jakby za karę.
Kociaki przyjmowałyśmy do końca listopada. Domy tymczasowe pękały w szwach, lecznice fundacyjne też.
Miałam wrażenie, że non stop wydaję wyprawki, płacę rachunki i zamawiam akcesoria niezbędne do prawidłowej pracy. Często zastanawiałam się, czy inni też są tak zakoceni? Czy też mają tyle chorych i kalekich?
Były to pytania retoryczne, ponieważ zazwyczaj nie mam czasu śledzić jak pracują inni i w zasadzie nie interesuje mnie to. Nie było nigdy solidarnej współpracy w gronie kociarzy, nawet na forach trudno było znaleźć sensowną poradę czy wsparcie. Natomiast już dawno zauważyłam, że w pierwszym kwartale roku, czyli w czasie konkurowanie o 1% podatku, część organizacji zamiast zająć się własnymi bilansami i planowaniem pracy na rok nadchodzący, bardzo mocno komentuje pracę tych fundacji, które są skuteczne, w świetnej kondycji finansowej i rozumnie zarządzane.
Rzutem na taśmę, jeszcze w starym roku przyjęłam dwa małe kociątka, które ktoś uczynny podrzucił do DPS-u. W sumie chwała mu za ten czyn wymagające odwagi wątpliwej, ale lepsza taka aktywność, niż porzucenie ewidentnie domowych kociąt na skraju lasu czy ruchliwym poboczu. Kociaki trafiły do Kociej Mamy dzięki empatii kilku wrażliwych osób. Ktoś im dał tymczasowe schronienie, ktoś wykonał kilka telefonów do łódzkich organizacji zrzeszających miłośników mruczków, ktoś wreszcie trafił na moją Anię wypożyczającą sprzęt, ktoś dobrze skojarzył fakty, ktoś zaoferował transport po wyprawkę do siedziby, ktoś zawiózł maluchy do fundacyjnej lecznicy. Kocięta cudne, ale jak to bywa, bardzo zaniedbane. Gdyby pochodziły z domu, gdzie faktycznie troszczy się właściwie o zwierzaki, nie byłyby problemem. Ale skoro kotka swobodnie biega po okolicy, natury się nie oszuka, wcześniej czy później mamy przykre tego konsekwencje. Mioty typowo właścicielskich kotów często trafiają na teren DPS-u. Ludzie wiedzą, że pracują tam kociary, sterylizują wolno żyjące, kastrują biegające kocury. Jako bonus do swej pracy, mają dodatkową misję, by jeszcze zapewnienie przyszłość maluchom.
Tak się rok kończył.
I zaczął się dokładnie tak samo. Tym razem Wiola zgłosiła maluszka, jakąś odwodnioną zakatarzoną koteczke zaleziono na terenie Filii. Interwencja przebiegła błyskawicznie: wieczorem otrzymałam informację, rano przygotowałam lecznicę, w ciągu kilku godzin rozpoczęła się akcja ratująca życie.
– Koci katar, wygłodzenie i wychłodzenie do tego odwodnienie organizmu. Kicia musiała być domowa, mruczy jak tylko widzi człowieka. Rokowania? – zapytałm Joannę, lekarkę z Przychodni Pies czyli kot.
Moment ciszy w słuchawce wystarczył, bym zaczęła się martwić.
– Szczerze? W gorszym stanie kociaki od Ciebie przyjmowałam, wyleczymy, tylko potrzeba odrobinę czasu.
W środku zimy malunie smarki mamy, ale czy aby już ostatnie? Wciąż zadaję sobie to pytanie.
I jak to ma się do stwierdzeń niby kociar, że kotki tylko dwa mioty mają w ciągu roku? Że zimą nie rodzą się małe? Że kotka karmiąca nie może zajść w ciążę? Kiedy słyszę te bzdury wymawiane jak święte niepodważalne prawdy, ręce mi opadają z rozpaczy. Gdzie umykają informacje, które przekazujemy podczas edukacji? Dlaczego ludzie dla swego i kotów dobra, nie wyciągają właściwych wniosków? Dlaczego tak trudno słuchać ze zrozumieniem? dlaczego upierają się tak zawzięcie przy błędnych postanowieniach?
Na Nowy Rok oprócz tradycyjnych życzeń, by koty nam nie chorowały, mam jeszcze jedno: zanim ktoś zajmie się działaniem na rzecz wolno żyjących, musi mieć świadomość, że jest to ciężki obowiązek, wymagający sumienności, konsekwencji i wytrwałości. Praca społeczna, szczególnie w Kociej Mamie, to nie zabawa w bycie dobrym, sposób na nudę czy też forma towarzyskiej rozrywki. Jesteśmy ekipą skierowaną na pomoc kotów i wypełniamy to zadanie z sercem zaangażowaniem i oddaniem.