Ta historia powtarza się za każdym razem, kiedy tylko przekazuję Eli koty, nieważne czy małe na smoczek i do czapki czy duże jak Scheda. Tradycyjnie pada od lat to samo pytanie: “A skąd one do mnie przybyły?”. Nie mam najmniejszej szansy uniknąć odpowiedzi.
W tym przypadku, kociaków muzycznych, bo takie mają śmieszne imiona, sytuacja ich przekazania była klasyczna, ktoś zadzwonił po służby mundurowe, by odwiozły koty do schroniska.
Na szczęście ludzie o wielkim sercu są wszędzie. Procedury nie zawsze mają ludzką twarz, więc niejednokrotnie korzystano ze współpracy z Fundacją, która nie zaniesie maluszków do eutanazji, a zajmie się z troską i oddaniem.
Kiedy napłynęła prośba o przejęcie miotu, Kocia Mama była zapakowana dosłownie po kokardy, nawet na szpilkę nie było miejsca, więc ostatnią i najlepszą deską ratunku jak zwykle w takich okolicznościach była współpracująca z nami całodobowa klinika Vetmed. Tradycyjnie nie było najmniejszych kłopotów, maluszki trafiły do inkubatora, a lekarki w przerwie między pacjentami zamieniały się w mamki.
Z uwagi na obowiązki wynikające z codziennego przygotowywania wyprawek w ramach nowej aktywności ze wspólnego projektu z Carrfourem, oprócz tych zadań, które bezpośrednio realizuję w ramach szefowania Fundacji, nie mogłam jeszcze przyjąć maluszków na karmienie. Uwielbiam to robić, kocham sytuację, kiedy moja łazienka zamienia się w jedną wielką miejscówkę, w której buszują maluchy, ale w natłoku działań codziennych niestety z tej przyjemności musiałam zrezygnować. Kiedy klinka powiadomiła mnie, że wskazane byłoby zabrać kocięta, jedyną osobą, która przyszła mi momentalnie do głowy była Ela.
W zasadzie nawet nie pytałam o zgodę, raczej oznajmiłam konieczność. Zresztą, korektorka moich tekstów doskonale zdaje sobie sprawę, ile kotów w którym domu siedzi na butelce i bezpiecznie rośnie schowane przed tymi, którzy z radością zanieśli by na uśpienie.
Dojrzewają słodziaki do wieku adopcyjnego. Opiekunowie „okien życia” tylko kręcą głowa, kiedy zadaję rutynowe pytanie: ile wyszło? A ile mogę wsadzić?
Na tym etapie szczęście i radość z faktu, że po raz enty udało się utrzymać przy życiu miesza się ze zmęczeniem codziennym, nie tylko trudem opiekuńczym, ale napięciem i strachem czy aby nie przyjdzie pisać Tęczowego Mostu.
Tym kociakom się powiodło, mimo iż zbyt szybko zostały zabrane od matki. Zapchlone, zarobaczone, ale udało się utrzymać. Teraz muzyczna piątka szykuje się do adopcji, jak znam życie wiele łez popłynie przy każdym rozstaniu. Ale to już bardzo pozytywna tradycja i zrozumiałe emocje.
Wdzięczna jestem każdej karmiącej kociaki wolontariuszce, to niebywały obowiązek nie tylko fizyczny, ale psychiczny także. Strach jest nieodzowny za każdym razem, kiedy zaglądamy do koszyka. Umieramy z przerażenia i wracamy do życia zawsze, kiedy malec z przejęciem opróżnia butelkę.