Ta interwencja jest klasycznym przykładem, jak praca i komunikacja z opiekunami kotów z innych fundacji wpływają na opinię i postrzeganie wszystkich organizacji prozwierzęcych. Na szczęście, w przypadku Kociej Mamy, czasem zdarza się, że opiekun kotów, przyparty do muru, zbiera w sobie odwagę i kontaktuje się z naszą Fundacją. Zacznę od początku.
Odezwała się do mnie kobieta mająca kłopot ze spadkiem po bliskiej osobie. Kociara opiekująca się swoimi mruczkami, mająca za sobą negatywne doświadczenia. Nauczyła się radzić sobie w sytuacjach kryzysowych na własną rękę, odkąd usłyszała od prezeski pewnej znanej w mieście fundacji działającej w kociej branży od tylu lat, co Kocia Mama, że nie może liczyć na żadną, nawet najmniejszą pomoc w opiece czy finansowaniu leczenia znalezionego starego, ślepego kota. Cóż, nasi sympatycy mają wiedzę, że to stanowisko radykalnie odbiega od fundacyjnego. Zawsze, gdy opiekun decyduje się na adopcję starego, chorego lub wymagającego zabiegu kota, otaczany jest wszechstronnym parasolem ochronnym i pomocowym.
Kobieta sama pokryła wszystkie koszty związane z doprowadzeniem kota do sprawności, a od tego czasu ona, jej znajomi i rodzina unikali jakichkolwiek kontaktów z fundacjami, mając w pamięci złe doświadczenie. Taka postawa nikogo absolutnie nie dziwi. Lata minęły od tamtej pory; ślepaczek odszedł ze starości, a w rodzinie pojawiły się kolejne znajdy. Nigdy nie doszłoby do kontaktu z Fundacją, gdyby nie kłopotliwy spadek.
Koty karmione przez zmarłą zamieszkiwały teren ogródka, jednak niestety sąsiedzi nie byli im przychylni. Szczuli na nie psy, rzucali petardy, a całe mioty bezbronnych maluszków znikały w niewyjaśnionych okolicznościach. Kiedy zabrakło stałej opiekunki, los całego stada nie tylko stanął pod znakiem zapytania, ale pojawiła się realna obawa o ich życie.
Rozdarta emocjonalnie, świadoma, że stoi pod ścianą, zdobyła się na odwagę i za namową znajomej odezwała się do Kociej Mamy.
– Nie wrzucaj wszystkich do jednego worka, sprawdź, czy pani Iza też ci odmówi – rozsądnie i roztropnie doradziła osoba, która już korzystała z naszego wsparcia.
Od pierwszego słowa wyczułam niechęć, ostrożność, zwątpienie. Nasza pierwsza rozmowa była trudna; nie mogłam się przebić przez nieustanny dialog pełen chaosu, zmiany tematów i mieszania wątków.
– Nic nie zrobię, dopóki sama nie zobaczę, jak to faktycznie wygląda w terenie – musimy pojechać na miejsce, gdzie bytują koty.
Zapadła cisza, zaskoczenie, ale zaraz potem szybka decyzja: „Dobrze, zabiorę tam panią.”
O ustalonej porze pojawiła się dziewczyna – chyba obie byłyśmy zaskoczone sobą. Kompletnie nie wpisywałam się w jej wyobrażenie o szefowej fundacji, a mnie zaciekawiło, skąd u tak ciepłej i sympatycznej osoby w rozmowie przejawiało się tyle złości. Wszystko wyjaśniło się podczas podróży.
– Wiem, ta fundacja tak działa – powiedziałam po wysłuchaniu opowieści. – Są niezwykle sprawne, ale tylko na forach i w Internecie. Lata temu zafundowały mi epidemię, więc też unikam kontaktu.
Na miejscu mogłam osobiście ocenić sytuację, w jakiej znalazły się koty. Wiedziałam, że nie mogą tam dłużej zostać, a samo ich karmienie nie rozwiązuje problemu. Groziło im realne niebezpieczeństwo. Nie jestem osobą, która wywołuje awantury, szuka konfrontacji czy wchodzi w konflikty. Takie zachowanie tylko potęguje chęć odwetu i zemsty.
Zrobiłam, co mogłam, aby załagodzić sytuację, bo konflikt niestety zmierzał w bardzo złą stronę. Zapewniłam mieszkańców, że zrobię wszystko, aby rozwiązać problem, ale poprosiłam o cierpliwość, zachowanie spokoju i współpracę. Oceniłam stan zdrowia złapanych na szczęście maluszków, a w drodze powrotnej naszkicowałam dziewczynie, jak postrzegam tę interwencję.
– Te koty nie mogą tam zostać, sama sterylizacja i kastracja nie załatwi problemu, one muszą być zabrane w inne miejsce.
– Ale gdzie? Ja już ma swoich osiem – popatrzyła na mnie bezradnie, kompletnie zasmucona.
– Mam pomysł, ale najpierw muszę sprawdzić- nie chciałam zbyt wcześnie robić nadziei.
Pierwszy etap to opanowanie kociego kataru, więc zaprowadziłam panią do mojej prywatnej apteki, wręczyłam jej kartkę i długopis, aby mogła krok po kroku zapisać, jak ma postępować podczas pełnienia funkcji kociej pielęgniarki. Potem zaczęłam wyciągać stosowne leki z poszczególnych szuflad i półek. To był pierwszy, ale na szczęście nie ostatni szok, który miał pokazać, jak powinny działać fundacje.
Potem ustaliłam termin zabiegów dla kociego towarzystwa, a na końcu umówiłam się na ponowne spotkanie, aby nauczyć, jak odławiać koty.
W międzyczasie skontaktowałam się z Joanną, aby zapytać, czy enklawa jest gotowa na przyjęcie dodatkowych mruczków. Środowisko, w którym obecnie się znajdują, nie jest dla nich przyjazne, i nie będę spokojna, jeśli po pobycie w klinice wrócą jako żywe cele dla mieszkańców obok frustratów. Enklawa, o której myślę, bo przecież mam ich kilkanaście, od dłuższego czasu nie była zasilana przez nowe koty, więc miałam nadzieję, że moja propozycja spotka się z pozytywnym przyjęciem.
– Daj proszę tylko znać, kiedy futra przybędą, uprzedzę ich nowych opiekunów- usłyszałam bez chwili zawahania.
Dobrą wiadomość przekazałam opiekunce, przy okazji wyjaśniając termin „enklawa” oraz jej rolę i zadanie.
„Normalnie legła w gruzach moja dotychczasowa opinia” – wyznała, dodając, że również nie spotkała mnie wcześniej i musi podziękować koleżance, która poleciła jej fundację.
– Widocznie tak musiało być – stwierdziłam w swoim stylu. – Nic nie dzieje się bez przyczyny. Tamte wydarzenia były innej rangi i sama sobie pani rewelacyjnie poradziła. Teraz skala jest zupełnie inna i to zadanie dla organizacji, a nie dla prywatnej osoby.
Popatrzyła na mnie z uwagą.
– Pani na wszystko ma odpowiedź albo radę!
– Lata pracy i wnioski z przeróżnych okoliczności. Nie zapominam, czego życie mnie uczy. Poza tym jestem odrobinkę pyskata – mrugnęłam łobuzersko okiem. Obie, jak na komendę, wybuchnęłyśmy śmiechem!
Na dzień obecny stan interwencji przedstawia się następująco: maluszki pięknie zdrowieją i jednocześnie się socjalizują. Odłowiono na zabiegi siedem dorosłych osobników, a ostatni rudy tatuś rodu będzie złapany niebawem. Po sterylizacji i kastracji koty będą czekały w kenelach na podróż, a dwa najstarsze, dorosłe koty, z sentymentu do zmarłej, pani zabierze do siebie.
Od pierwszej naszej rozmowy nie minął jeszcze tydzień, a sytuacja jest rozwiązana skutecznie i wszystko mamy elegancko pod kontrolą. Jak widać ta akcja nie przerosła naszych możliwości.
Wniosek, który zawsze nasuwa się w takiej sytuacji, jest jeden: dopóki fundacje nie będą działały z prawdziwą intencją pomocy, tak długo ci, którzy są sprawni, będą zbierać negatywne opinie. Rzadko zdarza się, aby życie ułożyło się w sposób, który sprawiłby, że osoba poczułaby się kompletnie bezradna i bezsilna, a tylko zbieg przyjaznych okoliczności mógłby zmienić jej wcześniejsze zdanie. Gdyby nie śmierć opiekunki, gdyby nie specyficzny mruczący spadek, gdyby nie namowa osoby, która budzi zaufanie – i tak można by gdybać bez końca. Nadal trwałoby przekonanie, że fundacje są jedynie po to, by narzekać na niemoc i tylko zbierać pieniądze!