Chojny i Górna, dwie dzielnice związane z moim życiem. Urodziłam się i dorastałam na małej uliczce na tyłach szpitala Kopernika. Wszyscy się znali, tam też były początki mojej społecznej działalności. Zamiast, jak inne dorastające panny, biegać z chłopakami na tańce, na strychu kamienicy, w której mieszkała moja rodzina, dziadkowie urządzili mi małą, prywatną świetlicę. Odrabiałam z dzieciakami lekcje, pomagałam uczyć się do klasówek, urządzaliśmy kukiełkowe przedstawienia i co najważniejsze, dzieciaki miały odskocznię od szarej, trudnej codzienności. To nie była ekskluzywna dzielnica, bieda, brak perspektyw, dzieci zostawione same sobie, bo rodzice zajęci pracą albo uwikłani w różne obciążenia. I ja w tym wszystkim, z szaloną głową, zmieniającą ich przykrą codzienność, pokazująca inny świat, nauczyłam ich odwagi do marzeń…
Teraz, po latach, kiedy przez przypadek trafiam na swoich wychowanków, duma mnie rozpiera, gdy chwalą się swymi sukcesami. Jedni wyrośli na super fachowców, inni pracują na etatach, są lekarzami, prawnikami, są porządnymi ludźmi, bo zaufali i uwierzyli w opowieści jakie im snuła pewna niewiele starsza od nich dziewczyna.
Chojny z Górną nigdy nie rywalizowały. Między mieszkańcami nie było sporów czy dramatycznych antagonizmów, nie dochodziło do sławnych spotkań opiewanych w ulicznych piosenkach, kiedy to różne klany umawiały się, by podczas walki ustalać swoje prawa.
Kiedy dorosłam zamieszkałam na innej ulicy. Jest kręta, poprzecinana małymi uliczkami, jedna z najdłuższych w Łodzi. Trochę zaniedbana, kocie łby, przechodzą w asfalt. Domy ani ładne ani brzydkie, pojawiają się chętni, którzy remontują stare, zrujnowane kamienice. Wiele się na niej nie zmieniło, taki sam klimat panuje mimo upływu lat. Wszyscy się znają, jak mogą wspierają.
Jedno co wyróżnia moją ulicę, to fakt, że tworzącymi tę społeczność są autentyczni zwierzolubni a zwłaszcza kociarze. Na mojej ulicy nie ma kotów bezdomnych, każdy ma schronienie w jakiejś komórce, kotłowni czy piwnicy. Nie ma głodnych, wynędzniałych, na podwórkach stoją czyste miski, tu się myśli nawet o wodzie dla ptaków. Rzadko pojawia się kotka z małymi, chyba, że jakiś opiekun ewidentnie się zagapi. Nie leżą na jezdni koty ofiary wypadków lokomocyjnych, przeważnie kierowcy zdejmują nogę z gazu. Chyba fruwają tu dobre kocie fluidy.
Ta ulica stała się drugą najważniejszą w moim życiu. Na pierwszej pomagałam przeważnie dzieciom, tutaj poszłam o krok dalej, rozpoczęłam trudniejsze zadanie, bo walkę o prawa do spokojnego życia, do szacunku, do miłości, do bezpiecznego schronienia tych, którzy tak niedawno jeszcze byli traktowani jako zło konieczne, istoty gorszego sortu.
Wiele zmieniłam w świadomości mieszkańców a przede wszystkim tak jak poprzednio, dałam odwagę tym, którzy nie godzili się na podłe traktowanie i prześladowanie kotów.
Kiedy powstała Kocia Mama, moi kociarze pracowali razem ze mną, zawsze mogłam na nich liczyć, na ich pomoc, wsparcie, przejęcie opieki. Domów tymczasowych było wtedy jak na lekarstwo, ale koty chore i wymagające leczenia, zabezpieczali oni, kociarze mieszkający obok mnie. Nie było sytuacji, by mi odmówili. Bez sprzeciwu przyjmowali małe nieporadne koty, stawiali kennel i karmili kotkę po zabiegu, wędrowali z podpisanym koszykiem do wtedy tyko dwóch lecznic, które pomagały mi w opiece, Żyrafy i Czterech Łap. Lekarze o nich mówili „Ludzie Izy”, nie mieli oficjalnego statusu wolontariuszy, kierowali się sercem, wdzięczni za troskę, jaką otaczałam przygarnięte przez nich koty. Tak minęły lata. Urosła moja Kocia Mama, ale Oni nadal trwają ze mną, gotowi, chętni do działania.
Na mojej ulicy nie rzuca się słów na wiatr, tu nadal obowiązuje święty kodeks danego słowa, zobowiązania i obietnicy. Z tą społecznością dobrze się żyje, relacje są czytelne, ustalone, niezmienne.
Lubię podróże, każda czegoś mnie uczy. Oprócz zabytków, starych zamków, pałaców i cmentarzy patrzę rzecz jasna jak egzystują lokalne koty. Nawet zbytnio nie muszę ich szukać, zawsze jakoś dziwnie, jakby przez przypadek, stają na mej drodze. Podróże są inspiracją do kocich działań, pomysłów, akcji i nawet wyrobu rękodzieła. Podglądam, notuję, robię zdjęcia. Buda, która stanęła w łódzkim ZOO, jest ulepszoną, piękniejszą wersją tych, które oglądałam w Kapadocji.
Woreczki na różne drobiazgi zaczęłyśmy szyć, gdy z wróciłam z alabastrowym egipskim kotem ukrytym w przepięknym, malowanym materiałowym etui.
Z ostatniej podróży oprócz drobnych pamiątek, przywiozłam kilka przemyśleń.
I powiem szczerze są one smutne.
Wędrowałam kilka dni po jednym z afrykańskich państw, zachodziłam w uliczki puste od turystów, obserwowałam ludzi, dzieci, sklepikarzy i oczywiście ich relacje z mieszkającymi tam kotami. Byłam urzeczona, oczarowana tym, co widziałam. Koty żyją bez najmniejszego lęku o własne bezpieczeństwo. Siedzą, śpią, bawią się dosłownie wszędzie. Można je spotkać pod stołem w restauracji – czekają na smaczne kąski, w porcie – dopominają się od rybaków kawałków oprawianej ryby, w szkole – zaczepiają dzieci podczas lekcji, nie mówiąc już o targu, na którym okupują stragany. Koty mieszkają w aptece, w perfumerii, w herbaciarni i kawiarni. Kompletnie wyluzowane, zaczepiają przechodzących ludzi, domagając się pieszczot.
Widziałam kocie enklawy, czyste, pozamiatane, miski z wodą i suchą karmą. Opiekunki z dumą opowiadały o swoich podopiecznych. Jedna, jedyna kwestia, do której mogłam mieć zastrzeżenia, to fakt, że nadal nadmiernie rozmnażają się. Klimat im sprzyja, 300 dni w roku panują wysokie temperatury, na palcach odlicza się porę deszczową, przy ogólnej akceptacji obecności bezdomnych zwierząt, nieobciążone grzybicą czy kocim katarem, mają idealne warunki do spokojnego, długiego życia.
Mam nadzieję, że i ten problem za kilka lat przestanie istnieć, bo powstają ośrodki pod zarządami bogatych, zagranicznych sponsorów, w których leczone, zabezpieczane, szczepione i czipowane są wolno żyjące psy i koty.
Znamy przysłowie: „Sto lat za Murzynami…” Tak się czułam podczas ostatniej podróży.
Mówię o swoim podwórku, o pro zwierzęcej działalności. Tam nie funkcjonują Fundacje, Stowarzyszenia czy Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, nikt nie grzmi w internecie o konieczności podpisywania Ustaw, Petycji, nikt nie piętnuje zwyrodnialców prześladujących, maltretujących czy okaleczających bezbronne zwierzaki. Nikomu po prostu do głowy nie przyjdzie by skrzywdzić istoty słabsze, bezbronne.
Te koty w genach mają zaufanie do ludzi, z mlekiem matki kocięta mają przekazywane, że ludzie są po to by im służyć. Tak się też zachowują, pewnie, bezpośrednio czasem nawet z kocim tupetem wręcz bezczelnie. Ogromnie byłam zdziwiona gdy koci pyszczek trącił mnie delikatnie w plecy jakby mówiąc: „Hej, podziel się kanapką, dlaczego sama pałaszujesz takie smaczne mięsko?”