misja specjalna!

Ta praca od zawsze mocno wpisana jest w koci wolontariat. Nigdy w historii działania, czy to Grupy Kocich Opiekunek, czy później Kociej Mamy, nie było sytuacji, żebym odprawiła z kwitkiem osobę, zgłaszającą nam małe, niesamodzielne kocięta. Bez różnicy, czy mają jeszcze wiszącą pępowinę, czy nieśmiało, niezdarnie baraszkują, zawsze staję na głowie, by zapewnić im bezpieczne, ciepłe miejsce u wolontariuszki, potrafiącej utrzymać te okruszki przy życiu.
Nie było i nigdy nie będzie statystyki skazanych na eutanazję!
Od lat grzmię, piętnując tych, którzy za nic mają cud życia, tych, którzy tchórzliwie skrywają się za paragrafami bezdusznej ustawy. O ile są jeszcze jakieś wątpliwe tłumaczenia decyzji podejmowanych przez urzędników, to nie ma dość mocnych na zrozumienie, dlaczego tak chętnie przyklaskują im wszyscy, którzy twierdzą, iż kochają koty. Hipokryzja trudna do zrozumienia, kiedy z jednej strony szkaluje się wszystkich, którzy mają odwagę podjąć wyzwanie i karmić maluszki do czasu, aż zaczną same jeść, jednocześnie namawiają innych do utrzymywania kalek, którym niepełnosprawność utrudnia swobodne, godne życie. Nie jestem w stanie przyswoić dziwnej filozofii. Kiedyś, lata temu, działacze prozwierzęcy nie ograniczali się tylko do szkalowania mnie i fundacji na forach za walkę o utrzymanie osesków przy życiu, bardzo mocno zabiegali u urzędników, by poddać mnie, za te procedury, karze. Nieugięta wola, odrzucenie sugestii, bym zmieniała ustalenia i zasady oraz fakt, że jest to na szczęście prywatna fundacja, w żaden najmniejszy sposób nie wspierana przez państwowy czy gminny budżet, umożliwiło mi zachowanie wolności decyzyjnej.

Nie jestem w stanie zliczyć wykarmionych butelką przez 25 lat kociaków. Nie umiem policzyć nieprzespanych godzin, kiedy z duszą na ramieniu opiekunki sprawdzały, czy koci koszyk śpi ładnie i czy wszystkie oseski oddychają równomiernie. Nie podliczymy godzin spędzonych w klinikach ani akcji, kiedy wspólnymi siłami z weterynarzami, ratowałyśmy maluszki, za wszelką cenę utrzymując je przy życiu. Praca związana z tak zwanym kocim macierzyństwem czy prowadzeniem żłobka nie sprowadza się tylko do zarwanych nocy, dni mijających w napięciu, ale i do radości, że minął kolejny sezon, zakończony małym zwycięstwem.
Żeby te maluszki mogły zdrowo rosnąć, potrzebne są dość duże zasoby finansowe.
Mleko to podstawa kociej diety. Sukcesywnie z kolejnymi dniami, tygodniami, koszty rosną, ponieważ przechodzimy następne etapy, związane z wyżywieniem, czyli wprowadzamy mokrą i suchą karmę dedykowaną kittenkom.

Podkłady higieniczne, w początkowym etapie życia, potem zamieniamy na żwirek. Słabsze maluszki równolegle przyjmują witaminy, probiotyki, preparaty podnoszące odporność. To są koszty naprawdę niebagatelne!

Czy żałuję przeznaczonych na ten cel pieniędzy? Odpowiem bez najmniejszego wahania, że ani przez moment! Ratowanie tych, które zjawiły się na tym świecie, było, jest i będzie naszym najważniejszym celem, naszą misją, nie tylko wyjątkową, ale bardzo szczególną i specjalną. Nie ma większej radości dla każdej matki, kobiety, dziewczyny, niż kiedy wypuszcza spod skrzydeł cudne, zdrowe, kocie dzieciątko.

Chyląc czoła przed wszystkimi moimi wolontariuszkami, które mają w sobie tę moc, tę odwagę, by przyjąć na swoje barki przeogromną odpowiedzialność, która jest nadzwyczajnym wyzwaniem, teraz przed wiosną, przed marcowaniem, przed następnymi miotami, z całego serca proszę o pomoc poprzez udział w tej wyjątkowej akcji, mającej się przekuć na przygotowanie się do nachodzącej wielkimi krokami misji specjalnej.