Pewnego pięknego dnia, a był to poniedziałek, przyjechały do Fundacji śliczne maleńkie dwutygodniowe smarki, którym ktoś przejechał Matkę. Nagle, w wyniku wypadku pięć drobniutkich istotek zmieniło swój społeczny status i z zaopiekowanych stały się sierotami. Na szczęście znalazła się kobieta, która się nad nimi pochyliła, zabrała do domu, karmiła, masowała brzuszki, ale że mieszka z niewidomą osobą, wyobraźnia podsuwała jej makabrycznie wizje. W sumie rozumiem całkowicie, też bym miała obawy.
Dzwoniła mówiąc kolokwialnie od osła do posła. Wszędzie ta sama makabryczna propozycja: eutanazja, „co się Pani przejmuje, One mało co na oczy widzą, kto je będzie karmił, wie Pani ile to kosztuje?!”.
Ale, kiedy mieszka się z osobą z tak przykrą niepełnosprawnością jaką jest ślepota, człowiek inaczej postrzega rzeczywistość i reaguje na codzienność.
Nie poddawała się karmiła i szukała. Ktoś wreszcie podpowiedział: „Kocia Mama, ona nie usypia!”.
I tym sposobem pojawiły się w moim domu! Kolejne, nie wiem już które!
Zamieszkały początkowo w salonie, w małym kennelku, na termoforze. Zmieniałam podkłady, karmiłam co trzy godziny, a One jadły, brudziły, spały, rosły bezpiecznie.
Tak minął pierwszy nasz tydzień. Kiedy trikolorka Liwia zaczęła szukać kuwety, zniknął kennel, a kolorowy pakiet zamieszkał w łazience. Pierwszego dnia latały jak opętane, harce, hulanki, swawole, widowisko niebywałe. Cykl karmienia opracowałam do perfekcji, dzięki temu nie zarywałam nocy. Ostatni posiłek był o godzinie 23 i do 5 rano spały grzecznie. Zaczynałam od najmniejszej Ledy rudo-białej buraski, strasznej złośnicy, potem Limon, białas w szarej czapeczce, który trzepał uszami zgodnie z rytmem ssania butelki, zabawny odruch, jako trzecia karmiona była Liwia, cudna trikolorka, mądra i niebywale rezolutna. Czwarty Lucas, duży masywny czarny z białymi akcentami, ostatni natomiast największy, ewidentnie wiodący prym w stadzie Lonik, biały z szarymi kropkami, jak mówiła ich opiekunka skóra zdarta z Matki.
Opieka nad malcami nie sprowadzała się wyłącznie do podania butelki. Generalnie trzy razy dziennie znikałam w łazience na dłużej i nie marnowałam czasu na zabiegi kosmetyczne. Butla to podstawa, ale kociaki niekoniecznie w 100 % od razu zrozumiały właściwe przeznaczenie kuwety, Leda nadal załatwiała potrzeby w kącie, więc chcąc utrzymać czystość średnio trzy – cztery razy dziennie myłam podłogę. Zakraplanie oczu, nosa, podawanie zastrzyków wszystkie te czynności zajmują wiele czasu, bo wykonuję je pięciokrotnie. O ile Liwia z Lukasem bez protestu godzili się na te zabiegi, to z Ledą codziennie była walka, bo piekielnica nic dała sobie zrobić. No koniec świata! „Jak się zachowujesz smarkata!” – beształam malutką – „Przecież walczę o Twoje zdrowie, żebyś mogła przeżyć i mieć dwoje oczu, po co utrudniasz?”. Grochem o ścianę, tłukła pazurami w moje dłonie albo w butelkę, kiedy nie mogła złapać rytmu ssania. Na każdą sytuacje reagowała impulsywnie, ale kiedy już udało się nad Nią zapanować zaczynała nawet przytulać się i mruczeć. Kto nie był kocią mamką nie ma zielonego pojęcia ile to trzeba cierpliwości, by uczynić z chorych osesków zdrowe koty. Cykl karmienia powtarzał się kilka razy dziennie, ale i przy tej czynności nie było wcale łatwo i pięknie, bo kiedy ssała butlę Leda, reszta kociej czeredy starała się dostać w przeróżny sposób na moje kolana. Wspinały się po mnie jak po drzewie, ostre pazurki wbijając w nogi. Te większe kocurki wskakiwały na łazienkowy kosz i z niego przeskakiwały wprost na kolana.
Wszystkie te ruchy miały za cel szybko dostać się do butli. Przepychały się, piszczały, gryzły po uszach i ogonkach, a w końcu walka zamieniała się w zabawę, a ja mogłam dzięki temu wykonywać codzienne zadania.
Rosły, zdrowiały. Nadszedł kolejny poniedziałek razem, postawiłam miskę z mokrą karmą.
Cztery większe momentalnie zrozumiały moją intencję, Leda nadal wisiała tylko na butelce.
Ale stała się rzecz zabawna, maluchy potraktowały mnie jak swoją matkę. Najlepiej gdybym wcale z łazienki nie wychodziła, moje kolana były dla nich najbezpieczniejszą przestrzenią i za każdym razem, kiedy tylko do niej zajrzałam, wszystkie zgodnie biegły do mnie.
To samo się działo, kiedy tylko nawet zza drzwi usłyszały mój głos albo kroki, łazienka natychmiast zaczynała okropnie piszczeć.
Nie podchodź tam, bo znowu je obudzisz, prosił Maciej, nie mamy czasu Ich non stop bawić! Oszaleć można, stałam się niewolnikiem we własnym domu, do tego stopnia, że dla świętego spokoju korzystałam z łazienki w pracowni.
W chwili kiedy zaczną przykładnie korzystać z kuwety, kiedy przestaną flejtuszyć przy jedzeniu, zamieszkają jak setki innych w moim salonie.
Sądzę, że nastąpi to w trzecim naszym wspólnym tygodniu.
Opieka nad kocimi oseskami, pielęgnacja, podawanie leków, obserwacja ich rozwoju i czynionych postępów zawsze sprawia mi przeogromną radość, ale nikt nie ma pojęcia ile czasu ten proces pochłania. Pięć maluszków zanim staną się faktycznie samodzielne, to ciężka żmudna codzienna szychta.
Jednak zgodnie z Fundacyjną doktryną, że każde życie jest bezcenne, że wyrażamy ostry sprzeciw dla eutanazji, nie oczekuje, że siłaczkami będą wyłącznie moje wolontariuszki. Przykład zawsze idzie z góry, skoro oczekuję od innych respektowania naszego kodeksu, do zadania bycia mamką staję i ja.
Tylko tędy jest droga, by właściwie wyczuć nowe wolontariackie pokolenie. Nie może laik być wzorem, przykładem, bo przy pierwszej okazji z niewiedzy pogubi się z kretesem.
Dwa najtrudniejsze tygodnie za nami.
Na Liwię i Lukasa z niecierpliwością czekają nowe fajne sprawdzone domki.
Szczęśliwa, że moja cudowna rozbrykana piątka rośnie, wdzięczna jestem pani przekazującej maluchy za determinację i upór sprawczy, że walczyła o przyszłość dla nich, choć mam odrobinę żalu i jestem lekko rozczarowana, że od chwili ich przekazania kontakt z panią się urwał!