Moje koty od zawsze pracowały dla Fundacji, w przenośni i dosłownie. Bez względu czy są zdrowe czy chore. Te grzeczne, łagodne, chętnie współpracujące biorą udział w edukacji, bo kocia obecność zawsze zmienia atmosferę na lepszą, pomaga nawiązać kontakt.
Dzięki tym chorym wspólnie z weterynarzami zdobywaliśmy nieocenioną wiedzę medyczną odnośnie działania leku w konkretnym przypadku i jakie są ewentualne skutki uboczne czy te dodatkowe, nieopisane w ulotce.
Tak było w przypadku porażenia rdzenia u Balbiny, które było następstwem urazu mechanicznego spowodowanego bestialstwem człowieka ale mieliśmy też przypadek porażenia wywołany urazem neurologicznym u Pitusia.
Są choroby, które diagnozuje się trudno, do nich należą wszelkie urazy mechaniczne, ale i zbyt szybko wykonane operacje eliminujące rozmnażanie to dotyczy szczególnie kotów z różnych hodowli.
Włos mi się na głowie jeży, kiedy słyszę o poddawaniu kastracji malucha 12 tygodniowego, by uniknąć niedotrzymania zasad opisanych w umowie sprzedażowej. Liczy się nie zdrowie kota i skazanie go na ewentualne kłopoty wynikające z wykonania zbiegu w czasie, gdy jego narządy nie są dostatecznie rozwinięte, a wyłącznie pieniądze i blokada niekontrolowanego rozrodu, bowiem cena kota reproduktora jest znacznie większa.
Wszystkie moje koty rasowe trafiły do mnie z dość dużymi problemami zdrowotnymi, największą pracę jednak włożyłam we te, które były skrzywdzone psychicznie.
W tej gromadzie prym pośród wszystkich trudnych specyficznych psychicznie wiedzie niezaprzeczalnie Mopik. Choć Adolf był przez całe swoje życie dzikim niedotykalskim, ułożyliśmy sobie formę komunikacji, którą w zasadzie zaproponował kot. Jednocześnie z innymi kotami tworzył fajne relacje, od poprawnych do wręcz koleżeńskich. Za to Mopik, ze swoją potrzebą posiadania na wyłączność terytorium sprawił, że trudność resocjalizacyjna wymagała ode mnie wyrozumiałości, o którą nawet siebie nie podejrzewałam, bowiem jego zaborczość o uwagę i miłość człowieka powodowała eliminację i „darcie kotów” z resztą moich futer.
Wolę nie pamiętać ile odbyło się w moim domu przez niego właśnie scysji, ile razy sprawdzałam przerażona czy aby nie zaznaczył na jakimś meblu swojej obecności.
Nie dość, że przygarnęłam starego kota o bardzo brzydkim charakterze, to jego psychika była tak pokręcona, że prawie dwa lata musiały minąć, by kot nabrał zaufania i zaczął wyzbywać się niepewności spowodowanej ewidentnie wyrzuceniem.
Bezdomność, tułaczka i skrajne wycieńczenie, w jakim trafił do Fundacji, oraz początkowy pobyt w domu osoby, która kompletnie ignorowała sygnalizowane przez kota potrzeby, wywołały agresję, która blokowała odbudowanie przede wszystkim pewności siebie ale i nawiązanie przyjaźni. U kotów zaufanie odzyskuje się o milion razy trudniej, najlepszym sprzymierzeńcem w tym procesie jest czas konieczny, by wymazać poprzednie doświadczenia ale i wspomnienia. Trzeba pomóc stworzyć nową bazę zdarzeń, które wolniutko procentują finalnie zmieniając zachowanie kota i formę komunikacji z tak zwaną resztą świata.
Fundacja Kocia Mama od zawsze szczególną troską otacza wyjątkowe, skomplikowane przypadki, ale też bierze udział w dość specyficznych projektach. O ile typowa edukacja skierowana do odbiorcy młodego jest motywacją do podnoszenia własnych kwalifikacji i nieustannego rozwoju, o tyle udział we wspólnym projekcie z Łódzkim Towarzystwem Alzheimerowskim zmusza nas do wyszukiwania tematów, które ci dość specyficzni odbiorcy są w stanie podjąć i nawiązać.
Tym razem pomocny okazał się właśnie Mopik i jego metamorfoza. Z radością obserwowałam zmiany zachodzące w kocie. Zaczęły się małymi kroczkami. Najpierw eliminowałam podawane leki, potem schodziłam z dawki, ostatnim krokiem było zdjęcie obroży behawioralnej. Kot złagodniał, przestał znaczyć. Pewnego dnia odkrył radość z zabawy. Do leżakowania zaczął wybierać miejsce w pobliżu mnie, już się nie dystansował.
Na spotkania do dziennego ośrodka zawsze ustalamy, które zbieramy koty, to odrobinę nakreśla i pozwala ułożyć program zajęć.
Dzień był fajny, świąteczny, mimo iż dla niektórych kojarzący się z pechem bo był to trzynasty dzień miesiąca. Tego dnia imieniny obchodziły Bożeny i Krystyny.
Jako, że ze społecznością Ośrodka mamy raczej przyjacielskie niż oficjalne układy, wspólnie obchodzimy pewne ważne dla nas święta, w ubiegłym roku były to urodziny Izy, w tym imieniny Bożenki. Były oczywiście życzenia, kwiaty i prezenty, było odśpiewane chórem Sto lat, ale gwiazdą tego dnia niezaprzeczalnie był on – mój kot Mopik .
Pierwszy raz przedstawiłam go prawie dwa lata temu. Oczywiście dał wtedy przepiękny popis złości, niezadowolenia i agresji, również na mnie syczał i beczał. Zdecydowanie odmawiał nawet minimalnej współpracy, wszyscy patrzyli na mnie zdumieni, jak można godzić się na takie traktowanie przez kota. Od nich bowiem oczekuje się innego nastawienia, kiedy zapada decyzja o adopcji. Ja natomiast zaczęłam życie z kotem, który nie dość że kołtun paskudny, to jeszcze lekceważący moje dobre intencje.
Podczas naszego ostatniego spotkania pacjenci poznali nowe wcielenie Mopika, który nie dość, że ze stoickim spokojem przyjął informację, że dziś on jedzie na edukację, to na dodatek pięknie współpracował będąc najlepszą dokumentacją pracy, którą wspólnie przyszło nam wykonać. Grzeczny, łagodny, dający przyzwolenie na głaskanie przez obcych, więcej nawet, spokojnie siedział na nieznanych sobie kolanach, przyjmując pieszczoty od ludzi inaczej pachnących. Patrzył na mnie uważnie, jakby sprawdzał na jakim etapie opowieści o naszej wspólnej drodze jestem, pracy bezspornie zakończonej sukcesem.
Od pewnego czasu z większym dystansem podchodzę do pewnych fundacyjnych zobowiązań odstępując od dokładnego planowania pracy, bowiem jak widać, analizując przeobrażenie emocjonalne Mopika pracując w targecie kalekich i trudnych kotów, nie szybko skończą się tematy na zajęcia edukacyjne.