Wszyscy znają moje koty. Towarzyszą mi one podczas edukacji, na Gali, idą ze mną na wywiad do telewizji czy radia, pojawiają się na okolicznościowych wykładach i wydarzeniach, w których Fundacja bierze udział.
Jeśli tylko mogę, zabieram Iwana. Kiedyś gwiazdą mediów był Leon, ale, po latach służby dla Fundacji, ten 15-letni kot ma prawo do zasłużonej emerytury. Pracował dla Kociej Mamy Pituś, pracowała Lolka, Mańka, a nawet kalekie rodzeństwo, Michałek i Amorek. Trafiają one do mnie z przeróżnych interwencji, ale na stałą miejscówkę mogą liczyć tylko stare, kalekie lub nieuleczalnie chore.
Mam świadomość, jak huczy w internecie, jak sapią z zazdrością moje hejterki: Widziałaś jej nowego kota? Jakie cudo, ta to ma parcie… A mało kto zna prawdziwą, przykrą historię tych kotów, gehennę jaką przeszły, zanim do mnie trafiły.
Ludzie widzą powłokę, znamiona rasy, piękne futro, a nikt nie wie, jaką pracę włożyłam, jakie bariery musiałam pokonać, by to udręczone przez człowieka zwierzę znowu zaufało i uwierzyło, że nie będzie więcej krzywdzone.
Każdy mój kot niesie za sobą niezwykłą opowieść. Ponad rok temu, w wyniku czujności Maryli, trafiła do mojego domu ekstremalnie zaniedbana kotka rasy Maine Coon. Był to raczej kłębek przelęknionego, nienawidzącego ludzi futra.
Zośka, bo takie imię otrzymała kotka, przyjęła do wiadomości, że zamieszka z nami. Zgodziła się, a raczej łaskawie zaakceptowała, dość istotną zmianę. Przez rok żyła obok nas, swoim życiem. Ignorowała nas i koty, miała swoją przestrzeń, miskę, przykładnie korzystała z kuwety. Na tym kończyła się jej aktywność. W nosie miała takie obowiązki, jak witanie gospodarzy po powrocie do domu, kompletnie ignorowała zaproszenia do spania w naszym łóżku. Na koty fukała z odrazą, z miną mówiącą: Jak się ode mnie nie odczepią, dostanę torsji….
Odkąd pokazała, że chce wyjść do ogrodu, zachowanie uległo lekkiej zmianie, była mniej spięta, mniej wypłoszona, a co za tym idzie, mniej agresywna. Umiała sygnalizować swoją wolę i potrzeby, nawet zaprzyjaźniła się z Iwanem, nie czuła od niego najmniejszego zagrożenia.
Natomiast Leona, osobnika tej samej rasy, panicznie się bała, choć od lat jest kastratem, jednak trauma ciąż i pseudohodowli mocno zaburzyła jej psychikę. Zosia z czasem ustaliła granice z domownikami, prowadzała się z Iwanem, mnie i Leona omijała szerokim łukiem.
Ewidentnie miała przede mną respekt i wiem kiedy on się zrodził. Zośka pamiętała nasze zapoznanie i nie mogła mi darować, że musiała się poddać mojej woli.
Te koty, ich emocje i uprzedzenia… Zawsze będzie mnie zadziwiać, jakie sytuacje, z pozoru błahe i małoważne, mają wpływ na dalsze wzajemne relacje.
Czas płynął. Akceptowałam układ, stawiałam jej miskę, sprzątałam kuwetę, pielęgnowałam odbudowujące się futro, nie licząc na żadne oznaki sympatii czy przyjaźni. Nie lubiła mojego dotyku, nie witała mnie machaniem ogona, jak tylko miała okazję, dostałam otwartą łapą z pazurami. Nie mogła mi zapomnieć pierwszego spotkania, co rusz mi pokazywała, jak mnie nie lubi. Kiedy zaczęła wchodzić do łóżka, spała obok Macieja. To była jawna manifestacja, patrzyła mi prosto w oczy, jakby chciała powiedzieć: Ty się nigdy takiego uznania nie doczekasz! Godziłam się na to, zadowolona, że przełamała kolejną barierę, nieważne, czy ze mną czy w dystansie, ale przeszła w socjalizacji krok dalej i to był radosny sukces.
Aby opanować szalejącego wirusa, wprowadzono profilaktycznie szczepienia. Kiedy nadszedł mój termin, spokojnie udałam się do wskazanej placówki. Nie miałam obaw ani wątpliwości, potraktowałam wizytę rutynowo, podobnie, jak coroczne szczepienie przeciw grypie, by móc uczestniczyć w edukacji i nie załapać infekcji od dzieciaków. To była moja ochrona i jednocześnie możliwość kontynuowania ulubionego zajęcia.
Niestety ze mną najprostsze rzeczy są trudne. Temperatura 40 stopni, ciśnienie 180, kołatanie serca i atak duszącej astmy to tylko fragment skutków ubocznych jakie mnie pierwszej nocy dopadły. Wisiałam na sms z zaprzyjaźnionym lekarzem, walcząc z gorączką, wykonywałam jego polecenia. Byłam słaba, bez sił, przestraszona, a musiałam dla swego dobra zachować zimną krew.
Do 4 nad ranem zmieniałam kompresy, kiedy temperatura spadła do 39,5, wycieńczona, szarpana zimnymi dreszczami, usnęłam.
Wiem, że ludzie różnie reagują na szczepionki, nie to jest przedmiotem opowieści, ale fakt, jakie wrażenie na moich kotach wywarła moja walka z gorączką. Leon spał w nogach czujny na każdy mój ruch, patrzył z troską, nie rozumiejąc sytuacji. Nowe zapachy unoszące się w sypialni zaniepokoiły i Simbę i Iwana do tego stopnia, że jeden pełnił wartę na szafie, a drugi obok mnie na szafce.
Czułam ich zaniepokojenie.
Najbardziej natomiast zaskoczyła mnie Zośka. Wskoczyła do łóżka, położyła się niemal na mnie i pierwszy raz, odkąd weszła do mojego domu, mruczała, jakby dodawała mi otuchy, jakby chciała powiedzieć: Walcz, będzie dobrze, wyzdrowiej dla nas, byłam bardzo głupia.
Mimo dreszczy, choroby, złego samopoczucia, takie chwile dla kociarza są balsamem dla duszy. Resztką sił zrobiłam kotom zdjęcie na pamiątkę, że mi się to nie śniło.
Obudziłam się w środku następnego dnia, wycieńczona, zmęczona walką z temperaturą, słaba jak nowonarodzone dziecko i rozejrzałam się po sypialni. Cała czwórka zgodnie trwała na swoich posterunkach, z dołu dochodził aromat kawy i słowa: Wyspałaś się? Jak się czujesz? Nie bardzo rozumiem, co te koty dziś opętało, próbowałem je wyprosić, żebyś miała spokój, ale żadne się nie dało, Iwan pierwszy raz na mnie warczał…
Uśmiechnęłam się do moich futer. Ach, wy paskudy kochane, czuję się lepiej, kryzys minął, dziękuję za pilnowanie!