Nie bardzo wiem jakiego określenia właściwie użyć, aby dokładnie, dobitnie i umiejętnie określić moje relacje z kotami. Nie mam oczywiście tylko na myśli opieki i troski, która jest naturalną konsekwencją i wypadkową z faktu bycia szefową fundacji, a bardziej emocje i relacje, jakie nawiązuję nie tylko ze swoimi domowymi, ale także tymi, które poznaję podczas przeróżnych okoliczności, niekoniecznie interwencyjnych.
To, że dosłownie wszystkie koty do mnie lgną, nie tylko te domowe, łagodne i towarzyskie, wprawiło w zdziwienie ich codziennych opiekunów. Jakoś z czasem, kiedy miłość i fascynacja kotami coraz bardziej definiowała moją codzienność, naturalnym odruchem było sięganie raczej po kocią biżuterię, torebki czy odzież, rzecz jasna nawiązującą pośrednio lub w wprost do mruczków. Kolejnym etapem zauroczenia były ma się rozumieć prezenty. Nieodmiennie te, które ewidentnie kojarzą się z kotem, są najmilsze i najpiękniejsze. I tak w podróż tradycyjnie zabieram koci kubek i bidon. Wyruszam wyposażona w kocią saszetkę na biodra, plecak i torbę.
Otoczona kotami, kocimi symbolami, z kocimi tatuażami, każdego dnia stygmatyzuję dość mocno najbliższe otoczenie.
Koty oczywiście wiodą prym w moim życiu i naturalną konsekwencją jest, że dom pełen jest tematycznych bibelotów, gadżetów nawet ich wizerunkiem ozdobionych kuchennych sprzętów. Generalnie modelujemy swoje najbliższe otoczenie w ulubionej tonacji, klimacie najbardziej zbliżonym do takiego, w którym czujemy się komfortowo. Urzeczona Afryką, panującym tam ciepłem, kolorystyką i ogólną, niejako wpisaną w geny, miłością i szacunkiem do kotów, kiedy kończyłam elewację siedziska, zrodziło się marzenie o kocim muralu na tylnej ścianie pracowni.
Jaka jestem wie doskonale każdy, kto ze mną miał kiedykolwiek kontakt. Wolna, nie znosząca ograniczenia, jak kot niezależna, uparta, konsekwentna, ale zdecydowana, uporządkowana, zmierzająca zawsze do obranego celu. Nie mam zwyczaju zatrzymywać się w połowie drogi. Jeśli projekt rozpoczynam, zawsze kończę. Wierna zasadzie, że nie po trupach, nie bezdusznie depcząc innych, ale z rozsądkiem analizując rzeczywistość i podejmując decyzje. Żaden osiągnięty cel nie może być okupiony krzywdą innych. To naczelna zasada w moich wszystkich najbardziej pochłaniających płaszczyznach, czyli rodzinnej, zawodowej i fundacyjnej.
Dając swoim przykładem realizacji marzeń, wolontariuszom także ułatwiam wszechstronny rozwój, nie blokując, a raczej dodając energii, pomagam wyciągać ręce po to, co uważają za niemożliwe.
Elewacja budynków została zaplanowana zgodnie z rodzinnymi priorytetami, w końcu nie tylko Kocia Mama ma w tej przestrzeni siedzibę, działa też Flesz, czyli firma rodzinna.
Kiedy doszło do debaty na temat wizerunku tylnej ściany budynku firmy, postawiłam swój warunek: Chcę, żeby tam był koci mural!
Przyznam szczerze i syna, i męża zamurowało! O ile bez dyskusji godziłam się na proponowane przez nich rozwiązania pozostałych ścian, o tyle w tym przypadku mina świadczyła o postawie: Tak ma być! Nie odpuszczę!
Ten mój upór jest sławny od dziecka, jak sobie coś ubzduram, nie ma przebacz.
Panów zamurowało, udali się na naradę i wrócili z argumentami. Pierwszy, niby najważniejszy dotyczył budżetu, w jakim mam się zmieścić, drugi dotyczył projektu, a trzeci wykonawcy.
Skoro taki masz pomysł, znasz nasze warunki, zatem działaj, zobaczymy co ci uda!
Byli przekonani, że się poddam. Tymczasem zaczęłam rozpuszczać wici wśród znajomych z branży, zasięgałam opinii u ludzi, którzy mają na swoich przestrzeniach murale. Czas mijał, ja nie próżnowałam. Nawiązałam dwa kontakty, zaprosiłam do siebie potencjalnych wykonawców, pokazałam w jakim klimacie jest cały kompleks, jak synchronizują się elementy wystroju części prywatnej z gospodarczą i poprosiłam o wstępny projekt.
I w tym momencie, moja rodzina już była świadoma, że malowanie muralu, to tylko kwestia czasu!
Kiedy zatwierdzony został projekt, nadeszła zima.
Koty są cierpliwe, ja też.
Wiosna była dla mnie trudna, okazało się, że muszę poddać się trudnej, skomplikowanej operacji, realizacja muralu została przesunięta. W tym czasie poprosiłam Anię prowadzącą fanpejdż Kociej Mamy o systematyczną publikację kocich murali w Łodzi, szykowałyśmy grunt do naszej niespodzianki.
Lato przeznaczyłam na rekonwalescencję i odzyskanie kondycji, wszystko zaplanowałam punkt po punkcie, rezerwując termin realizacji mojego kociego marzenia. I wreszcie praca się toczy!
Dzień po dniu będziemy z Anią publikować relację z postępujących prac. Będziemy pierwszą fundacją, która posiada koci mural!
Jestem przeszczęśliwa, że udało mi się rodzinę do pomysłu przekonać, znaleźć artystę, który swoim projektem wprawił mnie w zachwyt, a widząc radość w mych oczach, jeszcze uległ mi w negocjacjach, kiedy ustalaliśmy honorarium.
Od pomysłu do realizacji upłynęło i dużo i mało czasu, w zależności z jakiego rozpatrujemy projekt punktu.
Dla mnie liczy się rezultat a mam w 100 % przekonanie, że nasza aktywność, czyli Kociej Mamy i Dominika malującego mural wszystkich zadziwi, bo od czasu, kiedy zaakceptowałam projekt i on przebiera niecierpliwie nogami, bo czuje jak fantastycznie oddał w projekcie nastrój, emocje i uczucia!