Ostatni poniedziałek kwietnia zaczął się nerwowym odliczaniem do majowych wypadów, zakupami i drobnymi domowymi porządkami.
Jedni wyrzucali stare ubrania i kapcie, a inni poszli dalej i bez skrupułów pozbywali się swoich niby ukochanych zwierząt. Tak w ramach wiosennego wietrzenia domów na ulicy nagle znalazł się młody kocurek.
Pisk opon odjeżdżającego samochodu przyciągnął uwagę opiekunek pewnego żłobka w Łodzi.
Nagle w ogródku pojawił się cudny, ale kompletnie zdezorientowany buras w białych skarpetuchach. Rozejrzał się po okolicy i widząc zdumione wpatrzone w siebie twarze kobiet, pomaszerował w ich kierunku, pakując się bez strachu do środka budynku.
Zapanowała ogólna konsternacja. Wiadomo, kocię nie może przebywać na terenie placówki. Ogólna narada nie zaowocowała żadną rozsądną decyzją. Wszyscy spoglądali bezradnie, szukając rozwiązania dość kłopotliwej sytuacji.
Wyboru nie było dobrego, można go oczywiście wygonić, skazując na śmierć pod kołami na dość ruchliwej ulicy, albo oddać do schroniska.
Oba wyjścia były z cyklu bez serca!
I jak to zawsze bywa, w sytuacjach kiedy wszyscy załamują ręce, boją się podjąć jakąkolwiek decyzję, są kompletnie zagubienie i pozbawieni pomysłu, znajdzie się życzliwa osoba, która reszcie wskaże drogę do Kociej Mamy.
W moim przypadku nie mam wolnego. Mimo próby uporządkowania tej strony pracy Fundacji, nadal to ja jestem zawsze na pierwszej linii frontu. Na nic kilkanaście telefonów kontaktowych na stronie, na nic dwie sprawie działające poczty, nadal w przypadku sytuacji kryzysowej, to mnie się stawia w stan alarmu, zrzucając kłopoty na głowę.
Sytuacja miła ale zarazem i dość uciążliwa.
Każdy ma prawo do odrobiny prywatności, intymności, czasu dla siebie, nie mówiąc już o fakcie, że bycie Szefową to dla mnie jest także wolontariat.
W moim przypadku, ta informacja jakoś umyka każdemu. Każdy o niej dziwnie zapomina.
Myślę, że moja skuteczność w temacie kocich interwencji urosła już do jakiejś dziwnej legendy i dlatego właśnie szukają u mnie ratunku kociarze niekiedy w bardzo beznadziejnych przypadkach, a potem jakoś się okazuje, że ja to wszystko kompletnie inaczej postrzegam i mimo wszystko znajduję optymalne dla wszystkich wyjście.
Tym razem miałam komfortową sytuację.
Niby czas nieciekawy, wyjazdowy, weekendowy, praca w okrojonym wolontariackim składzie.
Jednak jest i dobra strona nagłej interwencji.
Kocurek, jak na moje oko około roczny, miły, komunikatywny, nie dość, że szalenie cwany i bystry, to na dodatek zdrowy, więc dedukując dalej, ma do perfekcji opanowaną sprawność korzystania z kuwety no i mega kochający człowieka.
Jakoś nie bardzo się przejął nagłą bezdomnością, więc ufając jego zachowaniu, zrezygnowałam z ogłaszania kocurka na portalach o zaginionych zwierzakach. Nie po to ktoś go wyrzucił, by się zdecydował łaskawie po majówce radośnie odnaleźć.
Kolejny atut to fakt, że sprawę zgłasza osoba znająca zasady pracy Fundacji.
Mamy przetarty wspólny szlak skutecznego ratowania starej schorowanej kotki, a tym razem ciężar gatunkowy nie był takiego kalibru. Obecnie najważniejsza była dla mnie wiedza, że otoczenie, w którym się nagle znalazł, zabezpieczy mu opiekę do chwili, kiedy ja coś wymyślę.
W zrozumieniu, przy akceptacji trudności ograniczeń pracuje się łatwiej, milej, a co dla mnie niezwykle ważne, komfortowo.
Sama już świadomość, że nikt mnie nie szantażuje, nie stawia pod murem, nie przypomina, o funkcji jaką pełnię i związanych z nią obowiązkach, tym bardziej stymuluje do chęci udzielenia szybkiej pomocy. W moim przypadku każdy nacisk, przymus działa odwrotnie, odbiera mi zapał i usztywnia.
Kocurek, a nie kotka jak się na początku upierała kocia społeczność żłobka, przejechał przez lecznicę i zaopatrzony w kociomaminą książeczkę zdrowia wylądował w domu tymczasowym u Danuty. Dom już ma. Problem jest tylko delikatny z transportem. Ale mam nadzieję, że i tu jakaś bratnia dobra kocia dusza przyjdzie nam z pomocą.
Takie tam moje na koniec maleńkie przemyślenie. Wrócę na moment pamięcią klika lat wstecz, kiedy to do Emilki na tymczas pojechała kotka, którą prawie w ten sam sposób ktoś podrzucił na moje podwórko. Czas były podobny, jakiś wczesnowiosenny wyjazd weekendowy. Też była bura, też miała białe skarpetuchy, była w podobnym wieku i tak samo mądra w kontakcie z nieznanym człowiekiem. Wtedy oburzona ludzką małością, pokazałam kotkę w programie Cztery Łapy, jeszcze miałam czas na takie zabawy i taką stratę czasu. Nie mogłam przewidzieć następstw, a były one fatalne dla pewnej dość zarozumiałej pani, kiedy to w biurze usłyszała od koleżanki pytanie: „Jak ma się Twoja kicia? Wszystko z nią dobrze? No popatrz, a identyczną pokazywała wczoraj pani Milińska ubolewając nad brakiem serca jej byłych właścicieli.” Dodam, że nie było mowy o pomyłce, bo kotka miała kompletnie niepowtarzalną burą łatkę na boku głowy.
Zatem pamiętajmy, wszystko do nas wraca, w najmniej właściwym i odpowiednim czasie! Tak będzie i tym razem!