Ludzie listy piszą

Często powracam do sytuacji, która powtarza się nagminnie, a dotyczy interwencji dotyczącej złapania dorosłych kotów na zabieg sterylizacji lub kastracji albo przyjęcia w trybie pilnym, najlepiej „na wczoraj” kociaków w wieku przeróżnym.

Potęga internetu jest przeogromna. W wyniku reklamy i promocji na portalach społecznościowych, a każda nawet typowa publikacja o naszych codziennych działaniach jest takową, mamy swoich oddanych fanów, ale i przeciwników.

Ludzie z kwitkiem odbijając się od innych organizacji próbują u nas znaleźć pomoc, jednak mimo szczerych chęci nie zawsze jestem w stanie postąpić tak jak tego oczekują.

Nie mam pojęcia, dlaczego nie przyjmują do wiadomości, że generalnie działamy na terenie Łodzi, a i w samym naszym regionie nie mamy takiej mocy sprawczej, by przyjąć wszystkie zgłoszone koty.

Wolontariuszki obsługujące poczty fundacyjne często narażone są na ataki personalne, kiedy zgodnie z prawdą wyjaśniają z jakich przyczyn nie możemy podjąć interwencji.

Lato zawsze jest trudne, nie tylko z uwagi na wysyp kociąt i marazm adopcyjny spowodowany wyjazdami. Prośby o przyjęcie kotów z ościennych województw momentalnie nasuwają pytania: Dlaczego nie kontaktuje się z lokalnymi organizacjami? Przecież wszędzie sprawniej lub nie, funkcjonują ośrodki niosące pomoc kotom. Jak mam poważnie rozpatrzyć sprawę, kiedy pani bardzo dokładnie opisuje adres, pod którym bytuje kocia rodzina w Warszawie? Jak mam potraktować temat? Wynająć hotel, wysłać delegację z klatką łapką? Kto zapewni na to budżet? Dlaczego Kocia Mama ma działać za lokalne grupy?

Poproszę o odrobinkę poważnej wyobraźni.

Albo kolejny kwiatek. Pani koresponduje z Elą w kwestii przyjęcia miotu kociaków spod Warszawy. Wolontariuszka sugeruje kontakt w pobliżu stolicy, na co otrzymuje dość arogancką odpowiedź, że ci, z którymi się komunikowała są zakoceni, a z resztą bezdomność nie ma adresu zamieszkania i przy okazji mało grzeczny wykład na temat Kociej Mamy.

Podziwiam spokój i asertywność, jednak, kiedy typowy profesjonalizm zawodzi, zawsze proszą o kontakt z szefową w określonych dokładnie godzinach. I po raz nie wiem który, zamiast po 18, kiedy rozpoczynam codzienny dyżur, ludzie dzwonią, kiedy to im się podoba, mają wolny kwadrans albo się nudzą jadąc autem.

Po raz kolejny przypominam z uporem: Proszę nie oczekiwać, iż nasze domy tymczasowe są z gumy, a wolontariuszki nagle zrezygnują z pracy by sprostać oczekiwaniom kociarzy.

Nadal mimo upływu lat działamy w pełnym wolontariacie, a ja nie mam zamiaru odbierać środków przeznaczonych na zabezpieczanie kotów oraz opłatę za operacje na dziwne eskapady interwencyjne.

Mam także świadomość, iż postawa roszczeniowa wobec nas wynika z prostego faktu, że wiele zaczynających w trybie „non profit” organizacji by uzyskiwać wsparcie grantowe przemodelowało statut tak, by ich organizacja mogła prowadzić działalność gospodarczą, a co za tym idzie tworzyć sobie normalne etaty.

W Kociej Mamie nigdy nie będzie takiej sytuacji z kliku powodów. Najważniejszym jest ten, że skoro ja mogę aż tyle czasu przeznaczyć na działalność społeczną, to oczekuję tego samego od mniej obciążonych zadaniowo. Po drugie jakie miały by być widełki płacowe? Czyja praca jest bardziej ważna? Danuty czy Maryli prowadzących domy tymczasowe, czy Eli i Ani, korektorek moich tekstów. Jakie powinna mieć wynagrodzenie każda pracująca na portalu społecznościowym wolontariuszka? I takie zapytania mogłabym tworzyć bez końca!

Fundacje i stowarzyszenia dokonują transformacji z jednej ważnej dla nich przyczyny, generalnie pracują w bardzo wąsko określonej przestrzeni wspierając określoną grupę społeczną i środki z przeróżnych grantów i projektów są gwarantem działań pomocowych.

My natomiast korzystamy z odpisu 1% oraz datków na aukcjach i portalach pomagających zwierzętom. Urząd miasta pomaga generując budżet na program walki z bezdomnością, ale jako zdeklarowani społecznicy nie jesteśmy objęci żadną inną formą dofinansowania.