Koty i ludzie

Od samego początku miałam dziwne przeczucie, że Kocia Mama niebędzie typowa pro zwierzęcą organizacją. Z nami zawsze było inaczej…
Żebym się odważyła, musiało minąć odrobinę czasu. Kilka notesów zapisałam kocimi adopcjami, telefonami opiekunów, adresami podejmowanych interwencji.
Wiele razy musiałam bronić swej niezależności, bowiem „Izę od kotów” znali wszyscy, pomagałam każdemu, więc próbowano zjednać sobie moje poparcie. Ale opinia poprzedzona rzetelną, pozbawioną akcentów prywatności, analizą faktów, buduje grono zwolenników i wrogów. Sytuacja raczej typowa.

Kiedy spadła na mnie rola założycielki, nawet w połowie nie przypuszczałam, jakie automatycznie przypisane mam obowiązki. Świadoma byłam faktu typowych obciążeń, naiwnie sądziłam, że wszelka aktywność ograniczy się wyłącznie do budowania struktur, grona darczyńców i ratowania pokrzywdzonych zwierząt. Dziś, bogatsza o doświadczenia 10 lat, o setki nietypowych interwencji, pomna decyzji trudnych, miłych ale i bolesnych zdarzeń, cieszę się, że wtedy kompletnie się nie spodziewałam, jakimi atrakcjami życie mnie obdarzy.

Geneza każdej organizacji jest podobna, zawsze zaczyna się od grupki zapaleńców, którym przyświeca ten sam cel. W zależności od wybranej formy działania: stowarzyszenia lub fundacji, nadaje się funkcje,określa cele, organizując w ten sposób formalne działanie. Kiedy przebrniemy przez morze dokumentów, gdy uporządkowana zostaje sfera biurokratyczno-prawna, wtedy buduje się grupę wolontariuszy i przystępuje do realizacji zadań opisanych w Statucie.
Tak dzieje się zazwyczaj, tak było i w przypadku Kociej Mamy. Prawie…

Ludzie nadają kierunek rozwoju, tworzą historię Fundacji. Ale ogromną rolę na rozwój Kociej Mamy mają przede wszystkim koty, które do nas trafiają. Dzięki nim zmieniamy samych siebie, mierzymy się ze słabościami, zwalczamy opory, przesuwamy granicę wytrzymałości, odkrywamy siłę, dotąd nieznaną, która drzemie w nas, by wybuchnąć, gdy nadejdzie pora podjęcia walki o życie kota.

Najpiękniejsze duety fundacyjne tworzą koty i ludzie. W chwili gdy pada imię Ajlawiu czy Princessa automatycznie mówimy Aneta! Kiedy pada imię Narcyz widzimy przejętą Marylę, ale, gdy słyszymy Iza, na bank od razu kojarzą się trzy dziewczyny o tym imieniu. Łączy je to, że zgodnie zbierają chore, stare, pokrzywdzone, jakieś tułające się umęczone kocie matki z gromadką chorych malców. Kalekie, poturbowane, ofiary ludzkich frustracji.

Dom Izy był bezpiecznym azylem dla pobitej Balbinki,  ofiary podpalenia Szoli i Marylki skopanej tuż po porodzie.

Druga Iza, zwana Rudą, od zawsze spotykała na swej drodze koty, o których pieszczotliwie mówimy kocie starocie. Nie zliczę godzin spędzonych na ratujących życie badaniach i kroplówkach, ale też nie zapomnę dumy, która nas rozpierała, kiedy kolejny koci dziadek po wyleczeniu trafiał do adopcji.

Moje koty, te śliczne, rasowe, puchate i kolorowe nikogo kto zna mnie i fundację nie zwiodą swym wyglądem. Kiedy się pojawia nowy futrzak, tradycyjnie pada pytanie „Na co choruje albo czego mu brakuje?” Nie ma opcji bym miała zdrowego kota. Korowód ich przeszedł przez mój nie tylko adopcyjny dom. Najważniejszy był Pituś kochana, kocia maskotka całej Fundacji, ale i autystyczny Adolf, chora na raka ślinianki Mańka, Sławuś z defektem serca, czy trójłapka Walentka. Był też zaczarowany duet Michałek i Amorek.
Kiedyś zaskoczyło mnie pytanie „Jak się żyje z chorym kotem? Czy nie mam wyrzutów, że nie zostały uśpione? Przecież nadal jest tak wiele bezdomnych, za przykładem innych organizacji powinnam decydować się częściej na eutanazję, przecież państwo dopuszcza takowe rozwiązanie.” Te zapytania nie były zachętą do nawiązania dialogu czy podjęcia dyskusji. Jak bowiem mam komuś wytłumaczyć, że oprócz paragrafów, w mojej fundacji ogromną rolę odgrywają emocje?

Skoro umiem znaleźć dom dla dosłownie każdego kota, bez względu na wiek, kolor futra i liczbę posiadanych łap, tym bardziej, skoro tenże jest szczęśliwy i mimo ograniczeń zachowuje się jak typowy mruczący przedstawiciel łapaczy komarów i myszy, to nie ma takiej opcji, bym ja na kota wydała wyrok. Nie osądzam wyborów adopcyjnych, jestem raczej tolerancyjna w tym temacie. Nie każdy podejmie trudne wyzwanie życia z kalekim kotem. Trzeba mieć świadomość ograniczeń z przyjętego obowiązku, konieczność monitorowania stanu zdrowia, nieustanna opieka medyczna, systematyczne podawanie leków.

Nasze koty kalekie są jak szyfry, to klucze otwierające karty niepisanych ciekawych opowieści. Wszystkie one tkwią w mej pamięci, nawet jeśli po latach pomylę któregoś imię, to i tak pamiętam doskonale drogę, którą pokonały, nim trafiły do fundacji. Nikt nie odbierze cierpień, jakie na nie spadły, nikt nie wykreśli naszych emocji w chwili przekazania. Mieszały się nasze uczucia: złość z podziwem, rozpacz z pokorą, współczucie z chęcią odwetu. Trudno było poukładać się z tą przykrą wiedzą o mrocznej ludzkiej psychice. Krysia w ciąży z Jaśkiem podjęła się pielęgnacji skatowanej po porodzie kociej matki, Daria z Julianką pod sercem prowadziła zajęcia z dziećmi z zespołem Downa, Magda oczekując na Hanię poszła do Kolorowego przedszkola. Każdego dnia wolontariuszki Kociej Mamy przesuwały granice empatii. Niesamowite są to działania, świadczące o pięknym ale i szalenie wrażliwym sercu.