Kiedyś chodziłam po wsi i pożyczałam koty. Jeden kot to zbyt mało.
Potem Babcia wpadła na pomysł, poradziła bym pożyczała koty dla Ciotki…
I tak przez kilka kolejnych wakacji ktoś z rodziny był wyróżniony, aż dorosłam i zrozumiałam jaką im sprawiałam „przysługę”.
Koty się rozmnażały, selekcja była naturalna. Jak to na wsi, cenne jest tylko zwierzę pracujące lub przynoszące dochód, wyjątkiem jest pies z racji pełnionych obowiązków, a kot darmozjad mógł liczyć na resztki z psiej miski. Dobrze znam realia wiejskie. Może to było jedną z przyczyn, że zawoziłam do ciotek i znajomych koty po zabiegach, by ich przekonać, do zmiany nawyków.
Kiedy założyłam Filię w Szadku, wrócił dzięki lokalnym kociarzom temat uniejowskich mruczków.
Już jako Kocia Mama znowu im pomagałam. Było mi łatwo stawiać warunki i wymagania, bo przecież ludzie mieli w pamięci Izę biegającą z kontenerem po okolicy. Nie byłam anonimowa. Mieli trudniej, bo znałam los kotów i dlatego tym bardziej byłam twarda w negocjacjach. Teraz działają na rzecz kotów ich dzieci.
I dobrze. Ile mogę, tyle wesprę i pomogę. Nie będę po raz enty pytać gdzie się podziewają lokalne organizacje, co robią poza medialnym lansem?
W życiu liczy się działanie.
To jest podstawą wizerunku każdej Firmy, jej kondycji, jej sprawności ale i jej zasadności istnienia. Wstydem dla miejscowych działaczy powinna być sytuacja, że ponad 60 km muszą koty jechać, by mieć szansę na leczenie, adopcję, właściwą opiekę. Nie powinnam nad tymi kotami się pochylać, bo są jak smoła czarne, zatem kiepskie i mało atrakcyjne adopcyjnie, chore, w dodatku pojawiły się w najtrudniejszym czasie wyjazdów wakacyjnych.
Przyjechał komplet, czyli rodzina małych smolarzy wraz z Matką. Rezydują w Vetmedzie. Małym leczymy oczy, koci katar, podajemy leki i stabilizujemy. Są słabe, niedożywione, wycieńczone. W kondycji trudnej do oceny. Widzimy chore oczy, zasmarkane nosy, ale nie wiemy kto zamieszkuje ich jelita. Zdarzyć może się wszystko. Tragedii z reguły nikt nie planuje, ona dzieje się i zbiera żniwo.
Matka przebywa w izolatce, wysuszamy pokarm przygotowując ją do zabiegu. Ona ma już zapewniony los, czeka na nią pewna starsza pani, choć tyle dobrych wiadomości na początek.
Maluchów przyszłości na razie nie będę planować. Nie ta pora, nie ten czas. Trzymamy za nie kciuki i leczymy. Lekarze walczą, stawiają diagnozy, włączają leki, dietę. My jak zwykle, skoro już je mamy pod skrzydłami, płacimy faktury, prosimy sympatyków o wsparcie, odkładając na razie plany adopcyjne.
Leczenie kociąt można wesprzeć tu.