Rutyna w pracy gubi, usypia czujność, inicjuje sytuacje trudne, na które czasem jesteśmy nieprzygotowani. Hamuje i spowalnia rozwój, sprawia, że pracujemy automatycznie powielając nie zawsze prawidłowe schematy.
Kiedy się zaczyna działalność, każdy uczący się swojego biznesu, stawiający niepewnie kroki na nieznanym dotąd sobie terenie, pobiera nauki, więc normą jest, że ma prawo nie tylko do sukcesów, ale i błędów, potknięć, niepowodzeń. Buta, cynizm, brak dystansu do własnych decyzji, rezygnacja z analizy błędów, sprawia, że wcale nie eliminujemy negatywów a tylko inaczej je szufladkujemy.
Takie zachowanie w przypadku, gdy działamy w obiekcie zwierząt, zawsze grozi katastrofą, czyli zarazą albo epidemią.
Pamiętam swoje początki jako grupa, a potem Kocia Mama. Wiadomo, główna aktywność zawsze sprowadzała się do przyjmowania kociąt. Inna była rzeczywistość, mentalność, mniejszy szacunek i akceptacja społeczeństwa. Wszystko było w sumie inaczej. Ten, który kochał koty był mówiąc grzecznie dziwolągiem, szaleńcem, osobą, która nieomal posądzana była, że jakaś czarownica rzuciła na nią urok. Rozwój weterynarii i nauczanie o zwierzętach nie tylko dużych, gospodarskich, czyli hodowlanych sprawił, że na tapetę medycyna wzięła ssaki małe, mianowicie koty, psy, króliki, fretki, szynszyle i chomiki. Nastąpił przełom.
Jednocześnie powstawanie wzorem innych państw europejskich, przeróżnych organizacji prozwierzęcych, spowodowało fuzję aktywności weterynarzy i działaczy w celu zmiany jakości codzienności kotów środowiskowych. Proces, który rozpoczął się pod koniec lat 90 ubiegłego wieku trwa niezmiennie i nadal jest modyfikowany adekwatnie do nowinek medycznych.
Nas jako fundację zawsze interesują nowe zdobycze, rozwiązania, ale i leki oraz terapie.
Z pozoru temat przyjęcia kota do fundacji jest kwestią prostą. Jakaś dobra dusza znajduje biedaka, podnosi, zabezpiecza i zgłasza. Tylko, jedno zwierzę to zawsze bomba ze spóźnionym zapłonem. Momentalnie powinno nasunąć się pytanie, a gdzie reszta stada? Gdzie jest matka?
Sprawa jest prosta, kiedy przekazywany jest cały miot, bez różnicy, czy przetrzymywany w domu czy doglądany na działce. Mamy całą rodzinę i po przebadaniu matki i małych, mamy wiele istotnych informacji, żeby podjąć właściwe kroki.
Jedno kocię zawsze musi przejść kwarantannę. O ile rodzina może dla bezpieczeństwa przeczekać w szpitalu kilka dni, o tyle małe niestety musi być w izolacji tyle czasu, ile potrzeba na wyklucie panleukopenii.
Pamiętając o idei domów tymczasowych, o konieczności czystego, bezpiecznego środowiska i tym, jak morderczy jest wirus panleukopenii, nie odważę się na ryzyko ewentualnego pauzowania zakażonej miejscówki.
Z tego powodu, w trosce o harmonijną pomoc, podejmuję kolejną dość spektakularną decyzję, a mianowicie nie będziemy przyjmować pojedynczych maluszków.
Oczywiście jesteśmy gotowi pomóc tymczasowemu opiekunowi w adopcji, wydać karmę na czas pobytu, jeśli jest taka konieczność, opłacić wizytę diagnostyczną maluszka.
Obserwując nonszalancję i brak wyobraźni z pozoru niby doświadczonych opiekunek, poprzez dokładnie do tego samego środowiska nowych, bez przebytej kwarantanny osobników, przestałam się dziwić, że wirus sprawił, że wiele zwierząt poleciało za Tęczowy Most. W takich przypadkach nie ma dla prowadzących organizację żadnego dobrego wytłumaczenia, nie są bowiem laikami, a raczej powinni być profesjonalistami, a tacy zawsze są ostrożni i czujni, by swoim działaniem nie szkodzić i życia nie zabierać, a raczej o nie z całych sił walczyć.
Moja decyzja nie sprowadza się tylko do wydania stosownego oświadczenia. Proponuję szeroką pomoc nie tylko tę, o której wspomniałam wcześniej, ale i ze stosownym sprzętem, jeśli takowy jest potrzebny.