kolejny rezultat pomocy kotom z wojny

Na temat pracy fundacji krążą przeróżne opowieści. Generalnie każda plotka ma gdzieś w podłożu odrobinkę prawdy, jednak, jak to bywa ze złośliwcami, nawet pozytywne fakty są tak modelowane i przetwarzane, żeby wzbudzić wątpliwość albo wywołać aferalną sensację.

Świadoma poczynania zazdrośników, powtarzam niezmiennie: niech paplą, byle nazwy fundacji i mojego nazwiska nie przekręcali. Kto mądry, zrozumie podtekst i sam dotrze do źródła, a głupi skupi się wyłącznie na hejcie.
My działamy, oni podglądają, bo nie są w stanie dotrzymać ani tempa ani poziomu i rozmachu działania.

Z ogromną przyjemnością dzielę się szalenie miłą wiadomością, iż fundacja wreszcie jest zabezpieczona na wypadek epidemii panleukopeni. Wszyscy działający w obszarze kotów mają świadomość, jak niezbędna jest kocia surowica albo krew od ozdrowieńca. Nie można działać, pracować i leczyć, oczekując biernie, że to kliniki mają posiadać w ofercie niezbędne do ratowania leki. Oni i tak stają na głowie, ściągając z zagranicy wiele preparatów. Kocia Mama od zawsze inaczej postrzega ten temat. Spokojna jestem, kiedy wiem, jakie cudowne mikstury leżą w mojej lodówce czy są zamrożone w szufladzie u Anetki. To jest podstawa, ale przede wszystkim stopień odpowiedzialności, z jaką realizujemy statutowe postulaty. Kuchnia pracownicza jest małą apteką. U mnie żaden magazyn związany z aktywnością Kociej Mamy nie dość, że nie ma prawa świecić pustymi półkami, to musi być zabezpieczony dosłownie pod każdym względem. Nie zabiegam o karmę specjalistyczną czy leki, kiedy miot wymaga leczenia biegunki.

To wszystko musi być w zasięgu ręki. Jest konieczność, wydaję. Zwierzęta nie mogą czekać.
Na myśl o panleukopenii panikują wszyscy. Ta zaraza zawsze zabiera krwawe żniwo, a na dodatek błyskawicznie się roznosi. Tylko natychmiastowe działanie jest w stanie ją zastopować.
Każdej wiosny drżałam. Każdej wiosny panikowałam, kiedy tylko maluszki miały krwotoczne biegunki.

Kilka lat udawało mi się ściągać surowicę z Niemiec, jednak urwał mi się ten kanał. Biłam głową w mur, nikt nie chciał sprzedać. Jedna niemiecka lekarka była tak pomocna, że życzyła sobie przed wypisaniem recepty zobaczyć kota!
Kiedy brałam koty z wojny, nie liczyłam na żadną rekompensatę. Nie marzyłam o aukcji obrazów ukraińskiej malarki, nie oczekiwałam, że dzieci wykonają dla mnie talizman, tradycyjną lalkę – Motankę, nie liczyłam, że Ukraińcy będą adoptować polskie koty!

Nie zdradzę kulisów, jednak kiedy szukałam możliwości zakupu surowicy, otrzymałam kontakt do Mikołaja z Ukrainy, prowadzącego hurtownię leków weterynaryjnych. Wiemy, że wojna wiele procesów spowalnia, utrudnia, czasem wręcz stopuje. Jednak, po raz już nie wiadomo który, fundacja spadła na cztery łapki.
Sporządziłam listę leków, tych, które zapewnią mi spokój dnia codziennego i kiedy podawałam dane do przelewu, zadziała się fajna sytuacja.

– To Pani jest ta Iza, która od nas koty brała? Słyszałem o Kociej Mamie…
– Cóż, tak się złożyło, my mamy wszczepione pomaganie…
I po raz kolejny niespodzianka.

Termin realizacji zamówienia pierwotnie był przewidziany na początek października, a faktycznie przesyłkę odebrałam w kilka dni po naszej rozmowie!
Powtórzę raz jeszcze: wszystko do nas wraca, a bywa, że szybciej niż oczekujemy! Dziękuję za mój spokój ducha, za bezpieczeństwo i ochronę dla kotów!