Nie raz podnosiłam już temat rasowych kotów. To, że mam awersję i zaprzysięgłe uczulenie na hodowców w żaden sposób nie zmienia faktu, że od lat skutecznie im pomagam. Branżowa poczta pantoflowa oraz marketing szeptany robią więcej reklamy, niż gdybym pisała elaboraty o zachowaniu dyskrecji na swojej tablicy. Nie szukam kontaktów w nijaki sposób, nie śledzę rasowych grup, nawet w nich nie uczestniczę, w najmniejszym stopniu nie podejmuję żadnych aktywności by się choćby do nich zbliżyć. Kiedy lata temu zaczynałam kocią robotę, jeszcze na tyle byłam nieświadoma, że przyjmowałam zaproszenia na wystawy rasowych, bym tam stawiać kiermasz kocich gadżetów. Klamoty sprzedają się z różnym natężeniem, raz lepiej, raz gorzej zależy od towaru i aktualnego zasobu portfela darczyńcy. W wyniku aktywności Iwonki przewartościował się profil pozyskiwania pomocy. Wiadomo, życie płynie, a zmiany zachodzą niezależnie od naszej woli.
Ta sytuacja jest śmieszna i jak to w przypadku Kociej Mamy zatrąca lekką komedią. Piętnuję i potępiam wszystkie formy zarabiania na kociej pupie, a oni jak w dym, kiedy mają problem w hodowli, walą tłumnie do mnie. Zrozumieć to zachowanie tylko z pozoru jest trudno. Prawda wygląda następująco. To, że nie pochwalam, a wręcz potępiam to tylko moje osobiste przekonanie, zdanie i opinia. Jednak pełniąc rolę szefowej, mając narzędzia, pomysły i środki, grzechem i naganą byłoby gdybym od rasowców odwróciła głowę odmawiając pomocy. Generalnie przekazują mi koty chore, te które w hodowli stanowią problem, są kłopotem, generują koszty pozbawiając właściciela zysku.
Zwożą mi koty z całej Polski, pokonują długie trasy, nie z miłości do swoich pupilów, ponieważ po ich przekazaniu, momentalnie o nich zapominają, ale z troski o swoją reputację i markę. Bardzo mocno starają się ukryć stan faktyczny rozmnażanych, ażeby ani jeden cień podejrzenia czy wątpliwości nie zasugerowały kupującym, że niekoniecznie wszystko jest pod kontrolą i w porządku. Miesiąc temu przyjęłam siedem Devonów Rex z kocim katarem, plusem był fakt, że maluszki są megamiłe i przyjazne, teraz przyjechało sześć Ragdolli o historii życia przed tą przekazaną totalnie nieznanej. Nie wiem na ile wierzyć w słowa osoby, która je przywiozła, jednak szalenie jestem wdzięczna, że zdecydowała się o koty zatroszczyć. Ragdolle trafiły w różnym stanie psychicznym, kotki dokładnie jak kobiety, mając o wiele mocniejszą psychikę jakoś zniosły dwumiesięczną tułaczkę i tryb przerzucania z domu do domu jak worków z ziemniakami, kocurki natomiast przyjechały tak zestresowane, że zamiast adopcji czeka je terapia wyciszająca rozchwianą psychikę. Jak to się stało, że nagłe zostały bez dachu nad głową w zasadzie zostaje zagadką. Nie posiadają certyfikatów, książeczek zdrowia, nie są zaczipowane, dlatego wnioskuję, iż nie są prowadzone w kulturze adekwatnej do zasad, jakie wymagane są przez kluby zrzeszające hodowców.
Nie muszę nikogo zapewniać, że koty dachowe nie są przez te incydenty z rasowcami w najmniejszym stopniu zaniedbane, nadal opieka nad nimi jest fundacyjnym priorytetem. To nie jest szukanie sensacji, bo nie ja wychodzę z inicjatywą przyjęcia, dzieje się tak, ponieważ bez względu na stan kotów, nie sięgam po hejt. Nie ujawniam od kogo i skąd je przyjmuję, przekazuję informacje o kotach w taki sposób, by nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji, nie nakręcać nagonki czy fali hejtu.
Paradoksem jest, że chroniąc przekazujących, blokując i eliminując kłopotliwe sytuacje, sama staję się obiektem hejtu.
Powód oczywisty, kiedy tylko pokazuję koty rasowe, chętnych na adopcję jest tyle, że telefon dzwoni bez względu na porę dnia czy nocy. Nagle wszelkie normy kulturalnej komunikacji zostają kompletnie zaburzone. Piszą sms, spamują na prywatnym i fundacyjnym czacie. Tylu nagłych miłości dozgonnych, ile wykluwa się przy okazji prezentacji rasowych nigdy w przypadku dachowych nie miałam okazji doświadczyć. Dialog ma różne barwy i tony. Roszczenia przemieszane z prośbą, agresja z szantażem, złość z groźbą napuszczenia na Kocią Mamę mediów. Nawet nie umiem się złościć ani przyjmować tego zachowania poważnie. Odbieram te trudne telefony, prowadzę wywiad i przesiewam aż trafię na konkretne wybrane dobrze osoby. Selekcja zawsze rządzi się tym samym prawem. Zasada obowiązuje bezwarunkowo, że priorytet adopcyjny mają wolontariusze, osoby zaprzyjaźnione lub polecane. Każdy, kto chce adoptować rasowca, a jest dla fundacji osobą anonimową, zawsze proszony jest o wsparcie w kwocie 500 złotych przeznaczonej na operacje ratujące życie dachowcom. Od zawsze panuje taki zwyczaj. Nie jest ważne jaką cenę osiąga dana rasa na rynku, w Kociej Mamie obowiązuje w odniesieniu do wszystkich taki sam datek.
Dziwna jest filozofia oburzonych tą regułą. Zawsze otrzymują koty po kastracji, a obecnie nie jest to wydatek bagatelny. Nie rozumiem, dlaczego miałabym oddawać te koty bez wsparcia, skoro fundacja pracuje właśnie w oparciu o darowizny.
Selekcja potencjalnych adoptujących dokonywana jest według stałego klucza, priorytet mają osoby, które znają rasę, mają doświadczenie w opiece i mogą się pochwalić stażem życia swojego kota.
Jeśli ktoś mieszka z Ragdollem powiedzmy dziesięcioletnim, to weryfikacja skrupulatna jest zbędna.
Sam wiek jest wyznacznikiem stopnia rozsądnego zaopiekowania weterynaryjnego, ale i bytowego.
Laik nie ma pojęcia o sposobie w jaki wybieram tych właściwych. Tylko prawdziwy kociarz doceni tryb i autentyczną troskę oraz staranie by uniknąć błędnej decyzji, mając wyłącznie dobro kota za wykładnik skutecznej adopcji.