Ten rok był trudny. Nieustannie byłam w centrum kocich afer z mega wysokiej półki.
Udało nam się przerwać impas niechęci ludzi zwanych roboczo „Ci ze złomu” i włączyć ich skutecznie do akcji odłowu i zabezpieczenia mieszkających tam kotów.
Maluchy jak zwykle spadały bezpiecznie na cztery łapki lądując na pokładzie Fundacji. Robiono nam łaskę pozwalając je złapać, ale jak zwykle milczano na temat ich zaopatrzenia. Słowo „Fundacja” padało w odpowiedzi na sugestie pomocowe. Niestety nawet ludzie prowadzący swoje prywatne interesy są święcie przekonani, że Milińskiej manna leci z nieba, a sponsorzy rosną jak grzyby po deszczu gotowi płacić za leczenie i wyżywienie kotów. Albo są naiwni, albo zwyczajnie cwani i bezczelni wyrażając takie opinie.
Wśród kociaków złapanych na terenie złomu, był malec, na którego założona została aukcja pomocowa. Wszyscy pamiętamy maleńkie kociątko z rozdartym jelitem, które otrzymało imię Laluś. Jego losy Sympatycy Kociej Mamy śledzili z ogromna uwagą. Wiemy, iż z chwilą wejścia do Fundacji, każdy kot czy kociak jest uważnie monitorowany. Bez różnicy łagodny czy dziki. Chory czy zdrowy, jeśli nie opuścił DT z książeczką zdrowia i stosowną umową, każdy ma prawo wiedzieć co się z nim dzieje.
Laluś po pobycie w lecznicowym szpitalu, trafił pod opiekę doktor Ani z Filemona. Dlaczego akurat tam odpowiem zanim zrodzi się pytanie. Ania ma doświadczenie w opiece nad zwierzakami, które mają problemy z samodzielnym wykonywaniem najważniejszych czynności fizjologicznych, mam na myśli oddawanie kału i moczu. Pamiętamy ile kłopotu narobiłam Anecie powierzając jej Ajlawiu pod opiekę. Dwa lata prawie była bez wakacji, bo nikt inny nie umiał kotce wycisnąć pęcherza. Laluś dzięki właściwej diagnozie i dobrze ustawionej kuracji uniknął na swoje szczęście operacji. Teraz należało sprawdzić, jak sobie radzi w temacie dość ważnym, bo samodzielnym wypróżnianiu. Nikogo właściwszego nie mogłam wyznaczyć do rzetelnej oceny stanu faktycznego.
Ania na dzień dobry zmieniła mu imię. Teraz został Korkiem. Dni mijały na uważnej obserwacji. Doniesienia były różne. Najważniejsza rola, jaka niestety Ani przypadła w udziale, to oduczyć kota ale i jego jelita od codziennego masażu wspomagającego wypróżnianie. Dotąd masaż był konieczny ponieważ tylko w puste jelito można było wprowadzać lek. Trzeba było wyeliminować parcie, które mogłoby pogłębiać ranę. Teraz trzeba było odwrócić sytuację i nauczyć kociaka, by sam pracował, a on niestety czekał na pomoc człowieka. Masaż był dla niego miłą formą zabawy.
Mijały kolejne dni. W przypadku kotów uratowanych cudem, a Korek do takich się zalicza, nie liczymy czasu pobytu w Fundacji i inaczej postrzegamy wydaną na leczenie kasę. Kiedy tradycyjnie, przed jej urlopem, zabrałam z lecznicy moje koty, zapytałam co z Korkiem jaki dom mam dla niego szykować, usłyszałam w odpowiedzi: „Jedzie ze mną na Mazury!”
Nie pierwszy nie ostatni raz Anna jedzie z rekonwalescentem na wakacje. Zapakowała moją fundacyjną Miśkę, której także trzeba w wypróżnianiu pomagać, prywatnego kalekiego Radarka, adopcyjną ode mnie Gerdę, Korka i pojechała cieszyć się słońcem.
Korek buszował po łąkach w lesie nieopodal klimatycznej mazurskiej wioski Rybitwy.
Teraz, kiedy wiemy, jak wygląda codzienna, konieczna nad nim opieka, możemy malca szykować do nowego domu.
Jest słodkim, przeuroczym kociątkiem, które kojarzy człowieka tylko z samym dobrym, dlatego jak zwykle weryfikacja adopcyjna będzie bardzo ostra.
Oglądając zdjęcia wspominkowe z Korkowych wakacji nasuwa się refleksja jedna: nigdy nie wiemy, jak potoczy się kocie życie, dlatego zawsze trzeba podjąć walkę, nawet jeśli na początku interwencji następują tylko same niepokojące, źle rokujące okoliczności.