klasyka przekazania

Przyjechały, bo się nie sprzedały! Takie są fakty wprost. Cudowna siódemka kolorowych, łagodnych Devonów w wieku od sześciu do 15 miesięcy. Umaszczone przecudnie, aż się serce do nich śmiało, kiedy prawie łyse cudaki piszczały, by wyjść z kojca. Piszę „piszczały” ponieważ trudno nazwać miauczeniem te śmieszne dźwięki, które wydają komunikując się z człowiekiem. Sześciu chłopców i jedna dziewczynka, wszystkie zagilane, z zapaleniem spojówek, z przewlekłym kocim katarem, odrobaczone pierwszy i ostatni raz w 6 tygodniu życia. Dwa tylko zaszczepione, ale za to wszystkie z chipem, jakby ta czynność weterynaryjna akurat była najważniejsza.

Cała gromada rozpoczęła swoją fundacyjną przygodę jak zwykle tradycyjnie od wizyty w klinice. Na szczęście tego dnia dyżur pełniła doktor Kasia specjalizująca się w okulistyce. Strzał w dziesiątkę, bowiem mogła ocenić zmiany wywołane przewlekłym stanem chorobowym. Takiego nalotu fundacji klinika dawno nie doświadczyła. Mając wiedzę jak rzadko hodowcy zrzekają się Devonów, wcześniej uczyniłam rozpoznanie, ile mruczków spełni marzenie wolontariuszy o życiu z takim cudakiem. Wcale się nie pomyliłam. Jest sporo miłośniczek tej rasy. Zawsze wolontariusz ma pierwszeństwo w kwestii adopcji, w chwili, kiedy rasowe lądują na naszym pokładzie.

Było jak zwykle w takich sytuacjach. Przygotowałam domy już stałe na przejęcie kotów zaraz po przeglądzie. Każdy delikwent został wyposażony w antybiotyk, stosowne krople do oczu oraz preparat na odporność. Zabiegi kastracji i sterylizacji przeprowadzimy, kiedy maluchy złapią odporność.
Cztery w dniu przyjazdu od razu pojechało do swoich nowych domów. Są już rozpieszczane i leczone.

Trzy zaklepane, przebywają w domu tymczasowym, adopcja się dokona, kiedy będą w 100% zdrowe, to też kanon fundacyjny. Nie oddajemy chorych rasowych jak czynią to inni, ponieważ nigdy nie mamy wiedzy końcowej, jakie problemy wynikną w trakcie leczenia. Zbyt cenimy wypracowaną opinię, by z uwagi na koszty terapii podejmować podważające autorytet decyzje.
Można by powiedzieć, że to kolejna pozytywna interwencja, ale wnioski nasuwają się jak zwykle nieco przykre.

Tak, jak obiecałam, nie będę piętnować, hejtować czy psuć opinii. Jednak samo nasuwa się pytanie, dlaczego akurat Kociej Mamie tak chętnie przekazywane są koty rasowe, ale ewidentnie chore
Pamiętamy, jak było z moim obecnie Lalusiem, nieuleczalnie chorym Ragdollem. Nawet cień refleksji czy wyrzutów sumienia nie miał hodowca, kiedy oddawał „produkt” niesprzedawalny.
Świadomie użyłam tego przykrego zwrotu, tak bowiem traktowane są koty, kiedy występują z uwagi na słabą odporność i infekcję w hodowli, kłopoty z ich zbytem.
Infekcja nie jest dramatycznie poważna, jednak w ograniczonej przestrzeni, na której jest dość liczna ilość kocich mieszkańców, izolacja zakażonych jest wręcz niemożliwa, nie mówiąc już o systematycznym podaniu leków.

Zawsze kłopotem jest liczba!
Doba dla każdego ma tyle samo godzin, a czynności pielęgnacyjne zabierają określony czas.
Fizycznie nie jest możliwe wykonanie sumiennie wszystkich niezbędnych obowiązków. Ja to wiem, wolontariusze i weterynarze również. Tylko sprawczyni całej tej sytuacji jest przekonana, że jak pozbędzie się chorych kotów, zmianie ulegnie sytuacja w jej hodowli. Błędna kompletnie filozofia. Tylko wyciszenie w produkcji nowych osobników i zmniejszenie populacji jest rozsądnym rozwiązaniem. Oddała, nie poddała eutanazji, chwała jej za to. Zniosła nasze oskarżające spojrzenia, wyrzuty, nawet przykre słowa. Jednak powinna teraz wyciągnąć wnioski i podjąć kroki, by znowu na nogi postawić swoją hodowlę. Sytuacja już się wymknęła spod kontroli. Chore matki rodzą chore dzieci. Za moment wiosna powita nas środowiskowymi maluszkami, a ja po raz kolejny nie mam zamiaru ponosić kosztów wynikających z cudzej pazerności, niefrasobliwości i braku racjonalnego zachowania.

Bilans kosztów wynikających z ratowania Devonów: wizyta początkowa, przegląd i ocena kondycji siedmiu kotów, odrobaczenie, wydanie leków.
W kolejności: następne odrobaczenie, szczepienie, kastracje i sterylizacja. To się robi niezły budżet!

Koty przyjechały jak sieroty, bez wyprawki, bez zabawek. Dedykuję te słowa wszystkim, którzy tak chętnie sięgają po koty z hodowli. Dzięki tej opowieści macie okazję poznać drugie dno tego zjawiska, jak postępuje się z tymi, których już samo karmienie jest postrzegane jako niepotrzebny wydatek będący nie zyskiem, a stratą.

Proszę o pomoc w zgromadzeniu środków. Sądzę, że kwota 5 tysięcy pozwoli mi na ogarnięcie tematu. Ratujemy tam, gdzie jest potrzeba, pamiętając o akcji, która i nam pozwoliła stanąć na nogi. Lata temu to właśnie hodowcy kotów rasowych pomogły naszym dachowcom, teraz od czasu do czasu, to właśnie dachowce troszczą się o te chore biedne rasowe.
Wszystkie koty nasze są przecież i ich życiem niestety nie zawsze rozsądnie steruje kierowany zyskiem niestety człowiek!