Jest kilka takich szkół, do których jedziemy totalnie bez tremy i bez nurtujących nas wątpliwości czy w ogóle i ile zebrano nam karmy, czy ktoś nas powita i poprowadzi byśmy się jak opętane nie błąkały po obcych korytarzach. Tego rodzaju spotkania są fajnym starterem dla nowych wolontariuszek, bo nic nie stymuluje bardziej pozytywnie niż bardzo udany początek.
To pierwsze wrażenie zawsze zostaje w pamięci i jeśli jest ono przykre lub kiepskie, niestety bywa, że wchodząca w fundacyjne życie dziewczyna lekko się przed udziałem w kolejnej edukacji usztywnia. Jest to normalna reakcja, bo wiemy, że własne doświadczenie buduje bazę, z której potem czerpiemy siły do pełnienia społecznej misji i jeśli coś się źle zapisze w naszych wspomnieniach, niestety mimo nawet szczerych chęci, trudno jest je zmienić.
Bazą ekipy edukacyjnej jest od lat duet Renata-ja. Olga uzupełnia jako malująca dziecięce buzie. Trudności z transportem zostały rozwiązane dzięki utworzonej grupie fundacyjnych autek. Kierowca z reguły bywa też fotografem jeśli akurat Bożena nie ma wolnego czasu.
Oczywistym jest, że wolę pracować na dobrze przygotowanym materiale, ale rzeczywistość i codzienne obowiązki a bywa, że i ograniczenia zdrowotne, mieszają misternie opracowane plany.
Od pewnego czasu ze dość dużym spokojem przyjmuję wszelkie roszady, wiem, że każdą sytuację uda się pozytywnie ogarnąć, wystarczy tylko wyzbyć się paraliżującej paniki.
Są rzecz jasna i u nas gorące głowy, którym ogromnie ciężko za wszelką cenę zachować kamienną twarz. Ja także nie należę do grupy ciepłych kluch, ale z równowagi najprędzej wyprowadzi mnie kłamstwo, celowa głupota, i krzywda wyrządzona kotu. Inne problemy klasyfikuję jako typowe w intensywnym przecież życiu fundacyjnym.
Cieszę się, że Gosia poznała zasady edukacji w zaprzyjaźnionej z Fundacją szkole. To wiele upraszcza, eliminuje i daje odpowiedzi na ewentualne zapytania. Edukacja prowadzona przez Renię i mnie, nigdy nie jest nudna, typowa, czy klasycznie powielana.
Kiedyś któraś edukatorka bardzo mocno naciskała, by przygotować na twardo konspekt, według, którego przeprowadzone by były wszystkie lekcje. Argumenty przytoczyła silne, że każda grupa dzieci powinna pozyskać ten sam zakres wiedzy bez względu kto prowadzi zajęcia. Nawet przygotowała konspekt, wypunktowała poszczególne elementy lekcji, określając przy każdym zadaniu przybliżony czas na ten cel przewidziany.
Powiem szczerze, lubię nowe pomysły wprowadzać w życie, jestem pierwsza chętna do wszelkich usprawnień i innowacji, jednak muszą one spełniać jeden warunek: motywować do rozwoju, a nie nas bez sensu uwsteczniać.
Edukację według konspektu udało mi się przeprowadzić tylko raz, nie byłam w stanie tego samego powielać raz już wykonanego działania po raz enty tego samego dnia! Nie miałam ochoty drugi raz opowiadać do czego służy łopatka, dlaczego kotom szkodzi mleko i co oznacza termin kastracja, tym bardziej, że generalnie taką wiedzę przekazuje się młodziakom w klasie pierwszej. Za to uwielbiam pytać na dzień dobry: „Halo, kochani, czy mnie pamiętacie? Jak się nazywa moja Fundacja? Jaki kot gościł u Was zeszłej jesieni?” Potem następuje szybki mini quiz sprawdzający wiadomości i pada kolejne pytanie: „Pracujemy tradycyjnie czy sami zapodacie temat?”
Od samego początku lekcji, nieświadomie zmuszani są do aktywności, do reakcji czyli unikam w ten sposób ciszy typowej przy tradycyjnych prelekcjach. Pokazuję im, że są w tym spotkaniu partnerami a nie biernymi odbiorcami. Takie moje zachowanie automatycznie zmienia ich nastawienie i zachęca do współpracy.
To oni decydują o temacie jaki podejmę.
Ja i moja kocia wiedza jest do ich dyspozycji, to co chcą z niej uzyskać, co ich ciekawi, intryguje, moim zadaniem jest odpowiednio podać.
Pamiętać należy, że edukacja jest aktywnością, której nie podejmujemy za karę. To układ czysto partnerski, społeczność szkoły doceniając nasze starania i zapobiegliwość podejmuje akcję by dorzucić swoje dary do puli, która pomoże mi zaopatrzyć przyjmowane do Fundacji koty.
Kiedyś przeglądając jakąś gazetę, widziałam notatkę z pewnej edukacji, pani w stylowej garsonce, w szpilkach, starannie wyczesana prowadziła prelekcję korzystając z pomocy rzutnika, na którym był prezentowany slajd z numerem konta i informacja jak można jeszcze pomagać jej organizacji. Nie było obok kota, nie było żadnego zwierzaka, w podziękowaniu otrzymała piękny ogromny bukiet kwiatów zamiast kociej karmy. Dzieci zdystansowane, siedziały karnie w ławkach, znudzone, czekające na upragnioną przerwę.
Na szczęście dla dzieci aktywność w temacie edukacji jest u tej pani marginalnym i sporadycznym działaniem. Prym od lat na terenie Łodzi wiedzie Kocia Mama! Jak to ma się do mojej Reni, ubranej w kocią bluzę czy mnie obwieszonej kocią biżuterią? Nawet nie chcę wiedzieć, jakie wartości dzieci wyniosą z tego rodzaju prelekcji, jak błędną zdobędą wiedzę na temat faktycznej pro zwierzęcej działalności.
Po naszych spotkaniach maluchy są czytelne, oczywiste jest kto je odwiedził, świadczą o tym buzie pomalowane w koty, prezenty no i oczywiście smaczne kruche krówki z logo Fundacji.
Dzieciaki znają nasze koty, ich historie i przyczyny dlaczego akurat te mimo, że przesympatyczne i śliczne nie kwalifikowały się do adopcji.
Reasumując: Małgorzata w normalnym trybie poznaje i zdobywa kolejne wiadomości o tym jak działa FKM. Stopniujemy wiedzę, reglamentujemy zadania, bo tylko w ten sposób można dokładnie zrozumieć ogrom realizowanych u nas działań.