Fundacja pracuje w oparciu o pewien schemat. Myślę, że dzięki niemu, każdy z odrobiną nawet wyobraźni łatwiej zrozumie poziomy naszej pracy.
Na samym szczycie widnieją koty. W wieku różnym. Kolorowe i bure, małe i duże, zdrowe i chore, w lecznicach, w domach tymczasowych, w enklawach. Łączy je jedno: wszystkie są zaopatrzone według potrzeb chwili, więc mają pełne brzuszki, ładną sierść i mówiąc kolokwialnie staramy się by były szczęśliwe.
Poziom niżej widnieją ekipy, które na ten stan nieustannie pracują czyli opiekunki z DT, ale i menadżerki, edukatorki, dziewczynki od bazarków i kiermaszy.
Potem od każdego zespołu rozchodzą się witki, na wolontariuszki odpowiedzialne za oprawę graficzną, logistykę oraz twórczynie rękodzieła.
Jeszcze niżej jest rzesza anonimowych pomocników, tych bezimiennych, którzy pomagają po drodze czy też przy okazji i np. przechowają bezpiecznie klamoty w kanciapie w pracy, pomogą z transportem, albo przekazują na aukcję fanty lub półfabrykaty. Ta grupa jest największa, wiedzą o niej tylko ci najgłębiej osadzeni w strukturze Fundacji. Rekrutują się oni spośród grona znajomych, przyjaciół, sympatyków oraz rodziny oczywiście naszych wolontariuszek. Bywa, że wolą na zawsze pozostać w cieniu, a my staramy się ich wolę uszanować.
Kiedy kilka lat temu pierwszy raz pojawiłyśmy się na Politechnice Łódzkiej, żadna z nas nie marzyła, że ta aktywność będzie tak fajnie się rozwijać. Perspektywa była średnia, ta sama biblioteka, stała ekipa pracowników, a wiadomo na zasobność kieszeni studentów raczej nie można liczyć, więc konsekwencją była wizja nasyconego szybko rynku.
Ale trzeba pamiętać o jednym drobnym fakcie, ja nigdy nie pracowałam na stałym, państwowym, etacie, moja kariera zawodowa nigdy nie była typowa. Praca tradycyjna skończyła się po roku, kiedy trzepnęłam drzwiami pewnego biura mówiąc do zdumionej bardzo pani kierowniczki:
– Sorry, ale mnie nie stać na takie marnowanie czasu, mojego życia i potencjału.
– A co pani zrobi? W końcu w mieście panuje powszechne bezrobocie – szantażyk z cyklu „Siedź i słuchaj albo umrzesz z głodu”. Swoim zwyczajem rzekłam:
-Coś wymyślę, pracy się nie boję, więc chyba nie umrę z głodu.
I miałam rację jak zwykle!
Od zawsze miałam zadatki na wolnego strzelca, ale przy tym umiałam być zdyscyplinowana i konsekwentna, mało komu tak naprawdę udaje się pracować wydajnie z domu. W sumie i Firmę i Fundację traktuję tak samo odpowiedzialnie, może w tym należy upatrywać sukcesu przede wszystkim finansowego. Nie stoimy z wyciągniętą łapką po datki, nie czekamy na jakieś granty czy dotacje. Nasze pomysły realizujemy z własnych zasobów, dumne, że umiemy zadbać o kondycję bieżącą ale i rozwój.
Generalnie wiele kwestii traktujemy inaczej niż reszta społeczeństwa. Weźmy jako przykład ten sławny już kiermasz politechniczny. Dawno powinien umrzeć śmiercią naturalną, a proszę, mimo lat funkcjonowania ma jednak tendencję rozwojową. Stała ekipa w tym przypadku gwarantuje sukces. Znamy odbiorców, ale i prezentowaną już ofertę, dlatego staramy zawsze przygotować atrakcyjną sięgając po nowe rękodzieła.
Fakt, że fama o nietypowym bazarku rozniosła się po uczelnianej społeczności miał fajne dla nas skutki uboczne, otrzymałyśmy zaproszenie do filii biblioteki, która znajduje się w kompletnie innym budynku i kompleksie czyli poszerzony znacznie został potencjalny rynek kupujących.
I tak, na hasło Izy zwanej Rudą „A kiedy do mnie zawitacie?” Renia automatycznie zaczyna kompletować ekipę, ja przeglądam klamoty, a Emilka zabiera się za plakat.
Nie muszę wydawać żadnych dyspozycji, lata praktyki uporządkowały aktywność w tym temacie.
Z przyjemnością pojawimy się za rok!