Kiedy brakuje słowa: dziękuję!

O pracy na pocztach fundacyjnych i wynikających z nich interwencjach wspominałam niejednokrotnie. Ani są trudne, ani łatwe, takie zwyczajne w zasadzie, a ich skuteczność wiąże się  bezpośrednio z aktywnością i zaangażowaniem zgłaszającego.

To, że jestem zagoniona, jest publiczną tajemnicą, to że jestem szalenie skuteczna, także nikogo nie dziwi. Przez 25 lat pracy wypracowałam sobie wizerunek nie słodkiej uśmiechniętej idiotki, a kobiety, która twardo stąpa po ziemi, nazywa rzeczy po imieniu i jeśli obejmie interwencję rękojmią, weterynarze bez wahania przystępują do działania, ponieważ nawet, jeśli przytrafi nam się oszust i zwleka z zapłatą czy wręcz jej unika, ignorując przypominające monity, płacę dług, bo tak nakazuje mi godność i honor.

Deficyt w tym temacie obserwuję przeogromny, kłamią bez żenady w takim samym stopniu ludzie mało inteligentni,  jak i szalenie wykształceni. Unikanie dotrzymywania obietnic stało się od pewnego czasu plagą, jakąś dziwną modą  i mało kto ma z tego powodu wyrzuty sumienia.

Jednym  z typowych działań opiekunów jest szukanie drogi pomocy w opłaceniu kosztów zabiegów, szczególnie tych, dotyczących urazów lokomocyjnych.

Staram się pomóc, nie komentując zdarzenia, ponieważ po fakcie opiekun z reguły sam już wyciąga właściwe wnioski, wykładając określone pieniądze, walczy o kota i ma dobrą na przyszłość nauczkę.

Leżącego się nie kopie i ciosanie kołków po fakcie jest raczej dręczeniem niż wsparciem.

Zdarzenie z ostatniego tygodnia. Kot po wypadku, uraz oka dość stary, bo sprzed kilkunastu dni, lokalny weterynarz raczej nie miał szczęścia we właściwej diagnostyce, ale zanim infekcja się bardziej rozwinęła, człowiek trafił do mnie. Nie dopytywałam, kto i kiedy skierował do Kociej Mamy,w momencie, kiedy sytuacja jest podbramkowa, liczą się nawet sekundy. Dopytałam o istotne dla mnie fakty, odległość od Łodzi, dyspozycyjność, poprosiłam o zdjęcie delikwenta i zapytałam o wypłacalność, do jakiej kwoty za zabieg nie jest kłopotem odbierającym chleb.

Kiedy miałam komplet wiadomości, połączyłam się z szefową Vetmedu Darią.

-Słonko – zawsze tak się zwracam do tej przekochanej istoty, która mimo szalonej kariery zawodowej i ogromnego sukcesu, nadal serce ma na swoim miejscu – mam kota z urazem oka, ewidentnie do usunięcia, kiedy mogę pana skierować i czy ta kwota…….będzie dostateczna?

-Nawet teraz niech jadą, doktor Piotr Starszy ma dyżur, zaopiekuje się kotem od razu, niech startują- uwielbiam z tą kobietą pracować, śliczna jak królewna z bajki, a twarda i zdecydowana, jak drwal ze Szwecji!

-Mam dobre wieści- dzwonię do opiekuna- klinika czeka, możecie jechać!

– Ale jak? Już? Teraz? – zamurowało mnie!

– Kot cierpi, zespół się szykuje do zabiegu, co pan mi tu wymyśla! Do Łodzi jest 50 kilometrów, to prawie rzut beretem , migiem przelecicie o tej porze!

Jakość po 18.30 otrzymałam wiadomość: Kot dojechał, pan przejęty, że nafurczała na niego szefowa – uśmieszek szeroki, trzymaj kciuki, idziemy do zabiegowego!

Takie zabiegi dla doktora Piotra to standard, ale i przy rutynowych czasem dzieją się cuda, więc do każdego trzeba podchodzić tak jak do pierwszego, najtrudniejszego, by rutyna nie spowodowała błędu.

Kot przyjechał i odjechał.

I tyle. Nikt nie zadzwonił, nie rzekł miłego słowa, bo i po co? Wszystko przecież załatwiłam, nawet pośpiech wymusiłam, z cyklu ratujemy, nawet jeśli potem brakuje małego słówka: dziękuję!