O tym, że kalendarze fundacyjne są niepowtarzalną charytatywną cegiełką świadomość mają nawet dzieci, jednak jak rodzi się ich projekt, zawsze jest to inną kwestią. Pewnikiem, swoistym kanonem są trzy tryby, a mianowicie zawsze modelami są koty Kociej Mamy, autorką zdjęć, jak i projektu jest Emilka, a temat i scenografię wymyślamy zawsze razem. Są oczywiście pomocne duszki, czyli wolontariuszki, które towarzyszą przy sesjach i mają niebywale trudne zadanie, bowiem każdy kto ma choć jednego kota doskonale rozumie jaką trudnością jest namówić mruczącą istotę do współpracy. One mają już to wpisane w geny, że kiedy my akurat chcemy, żeby na przykład siedziały na pufie, która jest ich ulubionym miejscem leniuchowania, wtedy akurat mają kompletnie inny pomysł i w nosie mają nasze staranie przy budowie określonej scenografii.
Każdego roku szykujemy kalendarz, zawsze nawiązuje on tematycznie do kociej sytuacji na pokładzie. Kiedy miałyśmy oporowo koty kalekie i chore, to one właśnie były tematem przewodnim. Innym natomiast czasem na plan pierwszy poszły maleńkie czapkowe kociaki. Wtedy to na działce u Emilki Paulina dosłownie nie wiedziała kogo pilnować, maleńkiej córeczki Lenki czy z premedytacją i uporem uciekających smarków. Przy zbieraniu materiału do pracy zawsze z kotami same tworzą się megakomiczne sytuacje, których często sami jesteśmy sprawcami. Pamiętam kiedyś, gdy powstawał kalendarz Koty i Dzieci, chcąc by Bogdan miał dobre ujęcie, wypryskałam włosy Zosi kocimiętką. Leon, bo on był wtedy na tapecie, normalnie otumaniony zapachem oszalał, do tego stopnia „całował” głowę dziecka, że dosłownie uciekała z przerażenia. Dodam dla niewtajemniczonych, że Leon był Maine Connem, ale z tych osobników rosłych i wówczas ważył więcej od dziewczynki i był znacznie od niej potężniejszy. Taka mała wtopa zdarzyła się oczywiście przy okazji pracy przy kalendarzu. Anegdoty związane z pracą Kociej Mamy pokazują, że by osiągnąć określony cel nie zawsze wszystkie zmierzone działania muszą być szalenie poważne i poprawne, czasem mały dowcip przekuwa się na fajne wspomnienie i po latach sprawia, że buzia nam się śmieje.
W tym roku temat wykluł się w zasadzie naturalnie. Nawet nie musiałyśmy zbyt długo się naradzać. W wyniku zmiany zasad w prowadzeniu interwencji szczególnie adopcyjnych, domy tymczasowe nie są obłożone maluszkami. Prowadząc listę zgłoszonych przez opiekunów pilnuję, by nie było kolizji ani tym bardziej tłoku w naszych obu oknach życia. I Amicus i Filemon pracują pełną parą, ale z rozwagą i ostrożnością, by przestrzegać wydawania wyłącznie zdrowych kotów.
Jest ruch, ale monitorowany.
Fakt, że nie ma w domach tymczasowych maleńkich kociaczków nie jest dramatem. Teraz oblegają w nich koty wirtualne i to one będą bohaterami zdjęć. O pomoc i wsparcie będziemy darczyńcom przypominać sukcesywnie i do bólu przez cały rok. Każdy miesiąc będzie dokumentował jak trudne mamy pod opieką przypadki, bowiem obok imienia kota będzie link kierujący bezpośrednio na stronę internetową. Koty same opowiedzą swoje dramatyczne historie, walkę lekarzy i opiekunów o ich zdrowie, o trwanie z nami, a nie ucieczkę za Tęczowy Most. One nie tylko dokumentują swoje życie czy drogę, którą trafiły do fundacji. One są laurkom dla swoich opiekunów, dowodem na to z jakimi wyzwaniami mierzyli się wszyscy, by koty utrzymać przy życiu.
To będzie inna cegiełka. Imię kota, link do artykułu i oczywiście imię opiekuna. To ukłon ode mnie za ich oddanie, za bezinteresowną miłość, troskę, opiekę. Za godziny spędzone w weterynaryjnym gabinecie, za wędrowanie z chorą bidą bez względu na własny stan zdrowia czy panującą aurę. Za odkładanie na bok własnych spraw, za to, że to one właśnie zyskały status priorytetu.
Myślę, że będzie to niecodzienny, wyjątkowy produkt. Ufając wyczuciu i oku Emilki jestem przekonana, że każda fotografia nasycona będzie mocnym energetycznym, emocjonalnym przesłaniem.