Mam świadomość, że pilny obserwator fundacyjnych działań, zauważa mniej dynamiczny styl obecnej działalności. Dzieje się tak nie z powodu braku zadań, czy obowiązków, ale raczej zmiany, która finalnie przekłada się na spokojniejszą i bardziej rytmiczną pracę.
Nadal konsultuję w terenie sposób odłowu dzikich kotów i podejmuję interwencje, ale generalnie w trybie doradcy i fachowca. Moja obecna rola sprowadza się wyłącznie do wypożyczania sprzętu i nadzorowania akcji.
Maluchy, a jest ich na szczęście coraz mniej, rzadko trafiają pod skrzydła Fundacji. W opiekę nad nimi angażują się ich bezpośredni karmiciele, co znacznie skraca najważniejszy etap, a mianowicie ich socjalizację. Zadziało się tak samoistnie. Nie jest to proces, który w jakikolwiek sposób modelowałam.
W mieście mieszają się przestrzenie. Te fabryczne, gdzie powstają ogromne hale magazynowe, funkcjonują w miejscach, które zawsze należały do bezdomnych kotów. Nie odstrasza je budowa, hałas ani praca ciężkiego sprzętu. Bytują dzielnie obok, czekając, aż gwar i zamieszanie ucichną i wtedy wracają, wprowadzając w kłopot pracowników. Mieszkają między paletami, kocą się bezpiecznie, wysoko, a kiedy maluchy są wystarczająco samodzielne, matki sprowadzają je na dół i bywa, że te mniej ostrożne, giną pod kołami wózków widłowych.
Nikt nie lubi takich sytuacji. Wprowadzono zakaz karmienia kotów, jednak wiemy, jak w praktyce takie zakazy są respektowane. Miski z kocią karmą nadal, w tajemniczy sposób, się pojawiały.
Wtedy ktoś rzucił hasło : „Kocia Mama”!
Sytuacja była trudna. Ogromny teren, brak możliwości przewidzenia, kiedy i gdzie pojawi się kot lub cała ich gromada. Jedynym wyjściem, by zabezpieczyć dorosłe koty, było zdobycie zaufania u kocich opiekunek. Mając osoby, stawiające miski, wśród swoich sprzymierzeńców, mogliśmy liczyć na łut szczęścia, by z ich pomocą odłowić maluchy, a dorosłe koty wysterylizować.
Dialog zawsze pomaga wyjaśnić sporne kwestie. Rozsądni ludzie cenią rozmowy i negocjacje. W tym przypadku nie musiałam podejmować się roli mediatora ani też opowiadać po jednej ze stron. Jednoczył nas ten sam cel: odłowienie na kastrację i uniknięcie przykrych wypadków. Dyrekcja, ogłaszając zakaz karmienia, nie osiągnęła zamierzonego efektu. Znając naturę kotów, wiemy, że potrafią one przeżyć w trudnym środowisku, nawet bez pomocy człowieka.
Wystarczyła jedna moja wizyta. Nauczyłam działania klatki łapki, wyznaczyłam zabiegowe lecznice. Do nadzorowania akcji ratowania maluchów poprosiłam, bardzo zaangażowaną w opiekę nad dzikusami, kobietę. Akcja ruszyła!
Trwa już dość długo, bo jedynym dobrym czasem na łowy są niepracujące weekendy. Wtedy koty tracą czujność i wchodzą po jedzenie do łapek. Trudność działania wynika z trybu pracy w systemie trójzmianowym. Po każdym wolnym weekendzie otrzymuję informację, ile dzikusów udało się złapać. Małymi kroczkami posuwamy się ku zakończeniu akcji. Cztery maluchy, dwa rude i dwa czarne jako pierwsze weszły do pułapek i zabrane zostały do domów. Szczęście uśmiechnęło się także do młodej, ale dość płochliwej kotki, ponieważ dziewczyna podjęła próbę jej socjalizacji.
Na miejsce wracają tylko bardzo dorosłe, ale i niezwykle dzikie koty, te, które budzą respekt nawet u lekarzy, którzy w Akcji biorą udział już nie pierwszy rok.
Mnie, jako „kociarę”, cieszy przede wszystkim postawa dyrekcji zakładu i fajne, szalenie empatyczne potraktowanie dość osobliwego problemu. Nikt nie oczekiwał od Fundacji radykalnych, drastycznych rozwiązań. Potraktowano sprawę odpowiedzialnie, respektując prawo do obecności kotów i stwarzając jednocześnie możliwie najbardziej bezpieczne warunki dalszego życia.
Dziękuję pracownikom za tak niezwykłą postawę!