jesiennie, ale pracowicie

Jesiennie, nadal pracowicie w trybie pomocowym działamy nie zwalniając tempa ani na krok. Od dawna przestałam być do bólu skrupulatną w niesieniu pomocy, skupiając się wyłącznie na tych, którzy systematycznie zabiegają o dobrostan swoich podopiecznych, przypominając mi o zmianie statusu rezydenta. Kociaki rosną błyskawicznie, z maluszków nawet nie wiadomo, kiedy przeistaczają się w rozbrykane wyrostki, potem dość rozbrykaną młodzież. Filozofia i idea pomocy, ewoluuje dokładnie tak samo jak każda dziedzina naszego fundacyjnego życia. I tak, parasol ochronny nie może być roztaczany na opiekunami, którzy nie respektują zasad i reguł normujących naszą pracą. Fundacja ma za cel i priorytet pomagać przy adopcjach, ale nie ma przyzwolenia na sytuację, by to w naszej gestii było dopytywanie i dociekanie na jaki fantastyczny pomysł wpadł okazjonalny opiekun.

Wyczuliłam się, a co za tym idzie zdystansowałam na pewnego rodzaju okoliczności. Zawsze pomagam w odłowieniu i zabezpieczeniu kociej rodziny, jednak nie po mojej stronie jest pilnowanie właściwej komunikacji, czyli tworzenie postów adopcyjnych oraz przygotowanie stosownych zdjęć. Bawi mnie, gdy słyszę pytanie, kiedy ktoś z fundacji podjedzie złapać i dostarczyć do kliniki dzikie kociaki albo będzie stać godzinami pod blokiem, by odłowić ich mega dziką matkę.

Czasem się zastanawiam, co dzieje się ze społeczeństwem, dlaczego z taką trudnością idzie im przyswajanie podstawowych wiadomości? Kocia Mama nie pracuje przecież od wczoraj. Jest obecna na wszystkich najbardziej popularnych i odwiedzanych portalach. Wszystkie poczty pracują bez kolizji, nie ma blokady informacji ani zamieszczania nierzetelnych wiadomości, a mimo to, każdy zabiera do siebie i przyswaja tylko te elementy, które akurat są mu na rękę. Złości mnie nieustanne wymuszanie zmiany jakości pracy, reguł, zasad. Irytuje modelowanie pod własne chwilowe potrzeby. Nie raz już tłumaczyłam, że tylko powielanie dobrych schematów ma korzystne rezultaty. Kiedy jest potrzeba, my mamy natychmiast zmienić reguły i zrezygnować z prowadzenia domów tymczasowych, zamienić się w schronisko albo utworzyć kociarnię. Przykro mi, ale w Kociej Mamie nie przewiduję żadnych dziwnych rewolucji. Klatki generalnie kojarzą się ze schroniskiem, koty przetrzymywane w kennelach, są wielką niewiadomą.

Nie umiemy zgromadzić podstawowej wiedzy o komunikacji z innym kotem, psem czy świnką morską, nawet do końca nie potrafimy określić, jak faktycznie wybrany do adopcji osobnik reaguje na człowieka. Obsługując go w przestrzeni bardzo mocno ograniczonej, kontakt sprowadza się do postawienia miski oraz wyczyszczenia kuwety. Nawet jeśli przy okazji uda nam się kota pogłaskać, to i tak nie jest to w żaden sposób wiarygodna informacja, ponieważ koty przeróżnie przyjmują postawy obronne, jedne atakują inne udają uległe. Tylko przebywanie w przestrzeni pozwala nam faktycznie określić prawdziwe relacje zwierzaka i człowieka. Właściwie prowadzony dom tymczasowy przygotowuje pakiet informacji o zachowaniu w określonych sytuacjach wynikających z codziennego życia, czyli z kim bardziej szuka kontaktu, jak reaguje na nowe sytuacje, okoliczności. Pozwala to uniknąć błędu przy doborze stałego domu, maksymalną eliminację stresu wynikającego ze zmiany otoczenia oraz akceptację nowych warunków życia. Kociarnie to poroniony pomysł, ponieważ jedno zwierzę zaraża automatycznie resztę bytujących w tym samym miejscu.

Wiele osób kierowanych szczytnym odruchem serca, podjęło decyzję o adopcji kota bezpośrednio z klatki. Nie umiem dokładnie zliczyć, ile miałam już próśb o pomoc w skierowaniu do behawiorysty lub przyjęcie kota do fundacji. W pierwszym przypadku mogę poprowadzić opiekuna bez konieczności wydawania pieniędzy na opłatę wizyt kociego terapeuty, w drugim odmawiam stanowczo, bo nie jestem buforem bezpieczeństwa w przypadku idiotycznych decyzji, tym bardziej, że są podejmowane przez osoby z pozoru kompetentne i aktywność finansowana jest z budżetowych gminnych środków. Prowadząc prywatną organizację, realizując się w aspekcie niezwykle trudnym, podejmując interwencje dotyczące niesamodzielnych, kalekich i chorych, mam doskonałe rozeznanie, jaki na te cele trzeba posiadać budżet i jak go trudno zgromadzić. O ile mogę jeszcze zrozumieć niefrasobliwe podejście do tematu publicznych pieniędzy, o tyle nie umiem pogodzić się z nieludzkim traktowaniem kotów.

Nie są numerem, liczbą, bibelotem. Czują, reagują, akceptują lub się buntują. Dopóki nie schowamy własnych dziwnych pobudek, nie zrezygnujemy z głupich pomysłów, dotąd nasze działanie bardziej definiuje się jako znęcanie. Moje słowa nigdy nie wynikają z woli podnoszenia adrenaliny, wywołania skandalu czy burzy. Są dokumentacją rzeczywistości i zdarzeń, o które nawet nie zabiegam, nie inicjuje ich ani nie modeluję. Zwyczajnie, nas jest dużo, wolontariuszy pracujących w przeróżnych miejscach: w biurach, klinikach dla ludzi, ale i dla zwierząt. Zwierzolub zawsze czujnie nadstawia uszu, kiedy dzieje się krzywda, jest to stan normalny i w pełni zrozumiały. Włos mi się na głowie jeży, kiedy otrzymuję informację o adopcji prosto z klatki kociego dzikiego dziecka, poddanego sterylizacji bocznej w wieku 4 miesięcy bez zaznaczenia ucha! Karygodne, naganne i niewybaczalne jest to, iż na taki dziwaczny pomysł nie wpadła osoba będąca laikiem, a związana z branżą, na domiar uważająca się za mentora, wyrocznię oraz przewodnika dla innych.

Na pytanie, które często pada, a mianowicie o stan naszego zakocenia, odpowiadam zdecydowanie i niezmiennie: Jest pod kontrolą, tyle mruczków przyjmujemy, ilu jesteśmy w stanie zapewnić godne tymczasowe warunki, by w naszej kulturze przygotować do adopcji.
Raz jeszcze przypominam, aktywność jest po stronie opiekuna, nie fundacji. To do państwa obowiązków należy pilnowanie komunikacji z osobą z ramienia Kociej Mamy, która prowadzi daną interwencję.