Czas przedświąteczny jest szalenie dziwny. Generalnie każdy przeważnie bywa bardziej zabiegany i skupiony na przygotowaniu do tych najmagiczniejszych ze wszystkich świąt – Bożego Narodzenia, natomiast w Fundacji w tym okresie następuje monotonia, wyciszenie interwencyjne oraz zastój adopcyjny. I o ile jeszcze przyjmujemy na pokład środowiskowe koty, płynnie przebiegają zabiegi, o tyle kociaki wraz z nami będą spędzać Gwiazdkę, zgodnie z zasadą panującą od lat, iż kot to nie pomysł na prezent pod choinkę i rodzice chcąc sprawić radość swojemu dziecku, muszą niestety posiłkować się listem napisanym przez pociechę do Św. Mikołaja.
Tradycją stało się, że od 15 grudnia każdy dom tymczasowy obowiązuje bezwzględnie zakaz jakichkolwiek adopcji aż do dnia 1 stycznia. Ten rok zapisze się w annałach Kociej Mamy jako ten, w którym wykarmiłyśmy butelką kilkanaście miotów, a kotki mamki bez sprzeciwu przyjmowały osierocone kocie oseski.
Październik i listopad były niezwykle trudnymi pod względem adopcyjnym, ruch był w Fundacji jak na największym światowym lotnisku. Co rusz przybywały do domów tymczasowych i do współpracujących klinik mioty, które przeżyły dzięki rękojmi Kociej Mamy. Obietnica pomocy adopcyjnej ocaliła je przed eutanazją.
„Skąd znowu Pani bierze te smarki?” – pytały oniemiałe lekarki – „Nie znamy tych kociaków ani ich historii, żaden dom adopcyjny do tej pory ich nam nie pokazywał.”.
„Wyciągam z kątów” – odpowiadałam rozbawiona – “Magik wyjmuje z melonika królika, ja się specjalizuję z wyczarowywania kotów!”. Adopcje na szczęście przebiegały dość płynnie, dwoiły się lekarki w Amicusie, dzielnie pomagała doktor Anna z Filemona.
Jakość w połowie września przyjęłam do siebie miot kociaków spod Łodzi, który wymagał karmienia. Każdy, kto tylko jeden raz w życiu miał okazję, konieczność albo został postawiony przed faktem, wie co to znaczy termin: koty butelkowe!
To nie są normalne kocie dzieci szykowane do tradycyjnej adopcji, to maluszki, które nie znają innej matki niż opiekunka je karmiąca. One grzeją się na naszych piersiach, chodzą z nami do pracy, asystują przy pracach domowych i śpią z nami w łóżkach. My zastępując im matkę jesteśmy ich obrońcą, ale i osobą, która kojarzy się z opieką, bezpieczeństwem i miłością.
Te maluchy adoptuje się o wiele trudniej niż, te które przyjmujemy już wychowane, ułożone, nauczone samodzielności i czystości. W takich przypadkach jesteśmy wyłącznie pośrednikami, którzy mają wyszukać rewelacyjne domy i zapewnić najlepsze warunki dalszego życia.
Kiedy minęło długie 8 tygodni, kiedy moja rozbrykana gromada była gotowa do wyfrunięcia z gniazda, stanęłam przed faktem, że niestety nadeszła pora adopcji moich cudaków od butli. Liwia była zaklepana, dziewczyna czekała na Nią od drugiego tygodnia Jej życia, to samo dotyczyło Lukasa, przygotowany był dom, w którym już mieszkał mój jeden kot, a Leda najmniejsza, najbardziej rozpieszczona powędrowała do znajomej. Dwa kociaki Lonik i Limon czekały zatem na zrobienie przeze mnie typowych ogłoszeń. Jak zwykle brakiem czasu usprawiedliwiałam swoją opieszałość, w skrytości licząc na cud, że po maluchy zjawią się fajne osoby.
Pewnego dnia zadzwoniła dziewczyna, przypadł Jej do serca Limon, ten który śmiesznie robił uszami podczas karmienia. Spodobały mi się Jej słowa: „Mam dwoje dzieci, już przeprowadziłam rozmowę, że z kotem się bawimy, a nie bawimy się kotem!”
Dalszy wywiad też mnie utwierdzał w przekonaniu, że kociak trafi na fajny dom.
Przyjechała na spotkanie z kontenerem, z kocem, z maskotką.
Same plusy, jednak kiedy się żegnałyśmy powiedziała kilka zdań, które dosłownie mnie ścięły.
„ Zawsze wolałam psy, ale wie Pani one bardziej absorbują, te spacery. W sumie podobał mi się bardziej Limon, ale w rzeczywistości Lonik jest bardziej dla mnie przyjazny, zatem zmieniam decyzję.” „Ale On ma oko zaczerwienione.” – rzuciłam, by Ją zniechęcić. „Będę Mu leczyć.” – zaoferowała momentalnie – “W końcu wychowałam dwoje dzieci.” I cóż, lekko rozdarta, troszkę jakby niespokojna, patrzyłam na miłą buzię dziewczyny i z myślami się biłam, czy aby nie wycofać się z adopcji, ale z drugiej strony nie mogłam Ją karcić za szczerość i prawdę.
„Gdyby było coś nie tak z kociakiem, gdyby się z dziećmi nie dogadał, proszę pamiętać malec wraca tylko do mnie, to żaden problem.”.
“Będę przysyłać zdjęcia i jesteśmy w kontakcie.” – rzuciła dodając- “Rodzina czeka na przybysza, do widzenia!”
Rano otrzymałam kilka zdjęć, jedno sprawiło, że pozbyłam się obaw, z uszczęśliwionym chłopczykiem czule trzymającym Lonika na kolankach. I tak codziennie napływały meldunki. Pewnego dnia dziewczyna pisze: “Oko nadal lekko łzawi, Gentamecyna nie pomaga, co robić?”.
Bez wahania odpowiadam: “Zamienimy na Atecortin…“ – i nagle przerwa w konwersacji, chwila ciszy i otrzymałam elaborat następującej treści, czytałam i śmiałam się do łez: “Pani Izo, żaden Atecortin nie wchodzi w grę, my kochamy Lonika, za żadne skarby Go nie oddamy, nie chcemy innego kociaka, oczka wcześniej czy później wyleczymy, to żaden problem!”.
“Kochana, Atecortin to maść do oczu nie imię kota.” – szybko uspokoiłam przerażoną dziewczynę.
Czasem tak jest, że opacznie interpretujemy słowa i sytuacje, dlatego cieszę się, że i tym razem nie zawiodła mnie moja słynna intuicja.