Nigdy nie było w moim życiu miejsca na nudę. Zawsze jakoś tak się dziwnie działo, że niby przypadkiem, nagle stawałam się sprawczynią zamieszania, dziwnych zdarzeń, nieraz smutnych, niekiedy zabawnych. Winę ponoszą za to moje defekty, skłonność do mylenia numerów telefonów, adresów i brak odnalezienia się w nowej przestrzeni czyli kompletna nieumiejętność do zapamiętania jakiejkolwiek trasy.
Jednak są też plusy, które całkiem sprawnie pomagają prowadzić i ogarniać moja kochaną Kocią Mamę, łączyć pasję z obowiązkami zawodowymi, nie zaniedbując przy tym rodziny.
Pracowitość i perfekcyjność, w połączeniu z relacyjnością, przyciąganiem do siebie ludzi w przeróżnym wieku i o odmiennym wykształceniu sprawia, że nieustannie rozrasta mi się kocia gromada. Nie przeszkadza w tym ani trochę niezmienny wstręt do kłamstwa, obłudy, fałszu i kumoterstwa. Nie ma dla mnie takiego zjawiska, jak kłamstwo w dobrej wierze czy okazjonalne. Kto raz po taką niby pomoc sięgnie, przy każdej okazji brnąć będzie w takie klimaty.
Jedno jest w moim charakterze przykre, nie umiem zapomnieć. Nie międlę byłych zdarzeń, ale nad pewnymi kwestiami nie potrafię spokojnie przejść i żyć dalej. Taka sytuacja sprawia, że każdy, kto mnie zawiódł, jest wcześniej czy później eliminowany z grona znajomych czy nawet przyjaciół. Kłamstwo jest zdradą niewybaczalną, bo przede wszystkim podważa i depcze wszystkie deklaracje, a co jest jeszcze gorsze, w mojej głowie zaczynają się analizy, które tylko kwestionują wiarygodność zasłyszanych opinii.
Każdy dzień, bez różnicy, gdzie się akurat znajduję, czy w domu, czy też na urlopie, zaczyna się tak samo, pobudką o piątej rano. Wtedy, przy pierwszej kawie, sprawdzam wszystkie poczty. W przypadku wyjazdu, wiadomo, nie skrobię reportaży, tylko nadzoruję i monitoruję to, co się wyprawia na kocim podwórku. Sensacji na szczęście większych nie rejestruję, ponieważ każdy doskonale wie, jakie zadania leżą w jego gestii. Prawo do odpoczynku generalnie respektują wszyscy, wyjątkiem jest sytuacja, kiedy natychmiast trzeba pomóc kotu po wypadku.
Kompletnie inaczej wygląda mój przeciętny dzień, kiedy jestem w domu. Rano oczywiście kawa, ale z obłożeniem kocim. W chwili, gdy tylko otworzę oczy, cztery łebki wpatrzone we mnie czekają na sygnał, czy już schodzimy. Wtedy, w zależności od ich pomysłu powitania dnia, towarzyszą mi cicho, dają innym spać albo, jeśli mają taką fantazję, głośnym kocim gadaniem dają domownikom znać, że właśnie nadeszła pora pobudki. Czasem poleci w ich kierunku poduszka, a czasem kapeć. Mam świadomość, że godzina piąta rano to dla niektórych środek nocy, ale niestety tylko wtedy mam spokojną głowę na pisanie tekstów, robienie przelewów i planowanie dnia. Nic nie dają przypominane z uporem apele, że dyżur rozpoczynam od 18 codziennie, od poniedziałku do piątku. Każdy dzwoni, kiedy tylko chce, jakby sprawa była wagi życia lub śmierci. Nauczyłam się ignorować próby komunikacji nie w wyznaczonej porze.
Z premedytacją, bo w innym przypadku na nic nie miałabym czasu. Codziennie rano robię listę zadań, co z tego, kiedy każdego dnia powtarza się ta sama sytuacja. Ostatnie trzy-cztery zawsze przechodzą na dzień następny, ponieważ akurat ktoś miał imperatyw zajrzeć do siedziby bez uprzedzenia. Generalnie w dobrym tonie, zgodnie z etykietą, każde spotkanie się z reguły planuje, wyjątek stanowi tylko Kocia Mama i do niej śmiało każdy się pakuje bez żenady i bez zapowiedzi. Jakoś dobre maniery niektórym totalnie szwankują. Nie dość, że zaglądają spontanicznie, to jeszcze oczekują miłego przyjęcia. Ale największy cyrk jest każdego dnia, od poniedziałku do piątku, od godziny 16 do 20. Dosłownie latam biegiem między trzema furtkami, jakbym grała w berka z umówionymi kociarzami. Chcąc uniknąć kolizji, zawsze powtarzam dobitnie, dzwonicie pod numer 54 i stoicie grzecznie aż przyjdę. Zero odbioru ze zrozumieniem. Kiedy słyszę dzwonek pod 54, zakładam buty, biorę klucze i udaję się do furtki. Niestety petent jest niecierpliwy i leci pod 56, no bo ma taką wiedzę, że to adres siedziby. A tam nieaktywny jest dzwonek, ponieważ nikt tam nie siedzi. Chwilę czeka, ale w tym czasie jakiś litujący się nad nim sąsiad wyjaśnia: Nie tutaj, proszę iść od ulicy Zagranicznej, więc leci i tam znowu dzwoni. Mając narożną posesję, nieustannie się po niej przemieszczam, starając się przyjąć delikwenta. W wyniku takich atrakcji zaoszczędzam na karnecie na fitness czy siłownię, dzięki kociarzom spalam nadliczbowe kalorie.
Kiedy już się powiedzie „odłowienie”, zapraszam i, w zależności od potrzeby, wypożyczam kennel, transporter czy klatkę łapkę, w międzyczasie odbierając telefony, no bo już zaczął się codzienny dyżur. Kiedy następuje godzina zero czyli 20, natychmiast wyciszam dzwonek. Tylko tym sposobem mam chwilę wytchnienia, chyba, że akurat wydarzył się dramat i to klinika, bez względu na porę, zaczyna się uporczywie dobijać. Dzieje się tak na szczęście rzadko, znając mnie i styl pracy, sami często podejmują decyzje, ale nie wtedy, kiedy właściciel przynosi połamanego kota, rezygnując z ratowania, wymuszając eutanazję. Każda operacja kostna to ogromne koszty. Każda klinika splajtowałaby błyskawicznie, gdyby chciała funkcjonować w trybie wyłącznie charytatywnym. Ludzie są szalenie małostkowi. Sami nie podejmują nawet próby szukania wsparcia w fundacji, obciążając tym weterynarzy.
Dyżur telefoniczny wiąże się z różnymi tematami. Od jakiegoś czasu sama tę aktywność pilotuję i myślę, że to było dobre posunięcie strategiczne, ale i w pewien sposób eliminujące niepotrzebne kolizje i błędy komunikacyjne. Natężenie zajęć fundacyjnych jest proporcjonalne do aktywności, a te wynikają z naszych kocich sezonów. I tak, w czasie wysypu kociąt, dwoję się i troję, by równolegle zabezpieczać te maluchy, zganiane przez Animalki, podczas ich interwencji, teraz dzieje się to jawnie i legalnie proceduralnie, bowiem podpisujemy oficjalnie, na papierze firmowym Straży Miejskiej, przekazanie do fundacji kociąt.
Zabieram szczególnie te, których los przez schronisko jest przesądzony, czyli są w wieku, który kwalifikuje do eutanazji. Taki los spotyka również maluszki, będące z matką. Procedura jest stała, raz przyjmuję od patrolu, raz kociaki od opiekunów z miasta, kolejka w moim notesie raz się skraca, a raz wydłuża, w zależności od dokonanych adopcji. Wiosna i zima z reguły są spokojne, koty trafiają nam się tylko sporadycznie. Kociokwik czyli szaleństwo kocie sięga apogeum niestety w czasie wakacji. Mając dużo domów tymczasowych, jakoś udaje mi się ogarnąć temat, choć bywają dni, że mam zamiar uciec na bezludną wyspę, po drodze przy okazji topiąc oba telefony, ale… rzadko raczej trafiają mi się takie momenty, kiedy czuję, że opuszczają mnie siły, natomiast lepszą metodą stymulującą moje emocje jest zwyczajna złość i wylanie jej odrobiny na jej sprawcę czy sprawczynię. Kiszenie, duszenie, trwanie w nerwach jest mi obce. Akcja wywołuje natychmiastową reakcję i tym sposobem każdy wie, jakie popełnia błędy i jak się zachowywać, by atmosfera pracy nie była dla nikogo piekłem.
Mówienie wprost to najlepsza metoda, by ustalić z każdym w każdej sytuacji fajne pomocne w pracy reguły. Metoda się sprawdza, więc jest wdrażana zawsze. Kto docenia nasze społeczne osiągnięcia, akceptuje reguły, kto ma opory, szuka dalej, ale i tak po krótkim czasie wraca, bo przeważnie odbija się od zamkniętych drzwi lub trafia na działaczki, które nie są tak hojne ani skuteczne jak Kocia Mama. Moja prośba serdeczna, nie próbujcie nawet udawać, że umiecie wejść w moje buty, nikt by tego jarzma nie udźwignął, więc akceptujcie nasze pomysły, dzięki temu pozytywnie i sprawnie zakończy się każda interwencja, a ja oszczędzę swoje nerwy i przede wszystkim czas na bezsensowne, nic nie wnoszące dialogi.