Jeden odchodzi – drugi przychodzi

Pewnego dnia Dorota, jedna z jeżdżących w transporcie nieśmiało zapytała:
– Iza mogę wypożyczyć klatkę? Bardzo jesteśmy zakocone?
– Nie, najgorsze apogeum mamy za sobą, czekamy na wiosnę i wysyp małych. Ta zima była trudna, długo koty z nami mieszkały. A pytasz bo..?


– Koleżanka znalazła w te ciężkie mrozy kota, mieszka pod Łodzią, swoich ma już kilka… Rodzice patrzą w wyrzutem, kot ma chore łapy, obdarte z futra i skóry, rany się nie goją, wozi go codziennie na opatrunki. Jest niekastrowany, więc brudzi w szklarni, do tego dochodzą koszty leczenia. Kilka dni i już ma kłopoty finansowe. Podała kwotę. Wiesz, liczą za wizyty słono…
I tu wymieniła nazwę lecznicy, a ja uniosłam brwi.
– Dorota, czasem to już mi sił do Was brakuje. A wcześniej nie mogłaś mi powiedzieć, czekałaś aż koleżanką pójdzie żebrać? Natychmiast zabieraj kota i przenoś z leczeniem do Darii, mamy otwarty rachunek w Vedmedzie, drogę znasz, a lekarze Ciebie.

Współpraca z lecznicą zaczęła się dość nietypowo, od wizyty, podczas której poznałam czarnego, dość wiekowego kota. Mimo iż porzucony i w efekcie bezdomny, leczony był jak pacjent, za którego opłacane są rachunki. Byłam pod wrażeniem, szczególnie empatii pracujących tam weterynarzy. Nie odwrócili głowy od kota, nie odmówili pomocy, choć mieli świadomość, że ratowanie obdartych do mięśni łapek generuje ogromne koszty, które zostaną wpisane w straty lecznicy. Urzeczona zachowaniem, postawą i przede wszystkim sercem, wzięłam kota pod skrzydła Kociej Mamy, a lecznica została kolejną, z którą rozpoczęłam współpracę, choć tak naprawdę jej nie planowałam.

Od tamtej pory minęły miesiące. Koty małe, młode czy wręcz bardzo dojrzałe okupują lecznicowy hotel, inaczej nie można opisać sytuacji, kiedy na każdej klatce wisi naklejka „kot FKM”, a obok widnieje opis choroby, badań i podawanych leków – pełna profesjonalna opieka.

Są lecznice, są lekarze, z którymi jakoś szybciej odnajduję płaszczyznę porozumienia, nasze intencje są spójne, a do tego ogromną rolę odgrywa zaufanie oraz szacunek do pieniędzy, które z niemałym trudem gromadzimy.

Czarny, gdy łapki były już na tyle zaleczone, by dalsze opatrunki mogły być robione w domu, pojechał do Anety. Mieszkał z nią czas jakiś, grzeczny, miły, kontaktowy, aż pewnego dnia dziewczyna z radością napisała:
– Czarny dziadek jedzie do Warszawy. Zamieszka w domku z ogródkiem, czekają na niego dwaj kochający koty młodzieńcy, rodzina zwierzolubna, bardzo świadoma obowiązków, jakie przyjmuje adoptując kota, umówiona jestem na adopcję.
Byłam szczęśliwa. Kolejny raz potwierdziło się moje hasło: każdy kot ma swego opiekuna, musimy tylko na niego cierpliwie czekać, a w naszym przypadku nie jest to zbyt trudne, są odpowiednie warunki no i środki.

Podczas pierwszej zmiany opatrunku kot został wykastrowany, skończyły się problemy ze znaczeniem terenu. Kolejny czarny kot z obrażeniami łapek nosi koszmarnie drogie opaski imitujące naturalną skórę, rany szybko się goją, antybiotyk działa dwutorowo: zewnętrznie i wewnętrznie, maść koi i łagodzi, a tabletki wspomagają proces.

Dziś mija tydzień odkąd Fundacja przejęła leczenie, a już jestem umówiona na telefon w kwestii przenosin do domu tymczasowego. Czarny dostał na imię Putin – muszę dopytać o inspirację nadania, bo jest dość niebanalne.

Aneta dostanie znowu czarnego kota, ma doświadczenie jak pielęgnować. Koleżanka Doroty mimo, że ta się lekko zagapiła, wdzięczna fundacji, kot uratowany, spokojne sumienie, cisza w domu no i co najistotniejsze – skończyły się koszmarne wydatki związane z wizytami.

I tak pomału, w wyniku zbiegu sprzyjających okoliczności przejmujemy interwencje innych gmin. Czas płynie, zaraz skończy się zima, koty zaczną amory, a urzędy zobligowane do respektowania ustawy o walce z bezdomnością, nadal trwają w niemocy. Zbyt opieszale podejmują pracę, by wdrożyć w życie akcję, która powinna automatycznie rozpoczynać się wraz z nadejściem zimy. Tyle już czasu wspólnie pracujemy, konsultujemy, monitujemy, podsyłamy dobre skuteczne rozwiązania i mam wrażenie, że sensowne argumenty pozostają bez echa.

Na szczęście fundacja nie musi czekać, aż urząd ogłosi wreszcie przetarg odnośnie refundacji zabiegów. Dzięki pracy, gospodarności, sumienności i odpowiedzialności działamy systematycznie.
Kupujemy budki tym kotom, których karmiciele nie spełniali kryteriów urzędniczych, opłacamy zabiegi, bo lepiej sterylizować niż leczyć chore stadko, leczymy koty miejskie, ponieważ nadal nie wyznaczona jest stosowna lecznica. Czas mija, organizacje drepczą w miejscu ograniczone brakiem pieniędzy, a my działamy ile możemy, ile jesteśmy w stanie. Ratujemy.