Historia pewnej pomocy

Wojna w Ukrainie przeraziła wszystkich, przede wszystkim skalą bestialstwa wobec ludzi i zwierząt. Organizacje społeczne, osoby prywatne, każdy na miarę własnych możliwości i zasobów starał się zabezpieczyć jakieś zwierzę. Wiadomo, do pomocy ruszyli bardziej lub mniej zorganizowani, uporządkowani lub nie. Bywali i tacy, którzy narobili ogromnego szumu medialnego wokół siebie i swojej organizacji, a tak naprawdę nic konkretnego nie wyniknęło z tego puszenia.

Jak to się mówi kolokwialnie, najpierw szła akcja, a potem dopiero następowała reakcja: co z tym fantem zrobić, komu przekazać przywiezione zwierzę. Należy pamiętać, że z Ukrainy zabierano zwierzęta o różnym statusie prawnym, te ratowane ze schronisk, przytulisk i pożogi wojennej, ale przybywały też osobniki z rasowych hodowli. I tu zaczął się maleńki szwindel. Często zwracano się o wsparcie do fundacji przy leczeniu, a jednocześnie nie godzono się na moje warunki odnośnie kastracji i sterylizacji. Odmawiałam pomocy, wychodząc z założenia, iż jako szefowa Kociej Mamy, walczącej z bezdomnością, w żaden sposób nie mogę popierać rozmnażania w celu zarobkowym. Mam świadomość, że taka forma pozyskania pieniędzy istnieje, jednak nie muszę jej promować.

W pracy każdej liczy się pasja, uczciwość, wypracowane zasady. W moim przypadku reguły są proste, sztywne jak konstrukcja stalowego mostu.

Nie będę wracała do historii, jak się zadziało fajnie z przyjętymi uchodźcami, bo wie o tym każdy sympatyk fundacji. Nie porwałam się z motyką na słońce, przyjęłam, wyleczyłam, oddałam do adopcji. Sprawdzian zdała fundacja na sześć!

Ale po drodze, każdego dnia, działy się rzeczy fajne i nie. Nie dość, że adoptowano koty w przeróżnym stanie zdrowia i w różnym wieku, to o wyglądzie czasem lepiej nie wspominać. Przy tej okazji, mała dygresja.

Kiedy doktor Anna z Filemona została nominowana do leczenia kilku kotów, w tym dwóch starych, łysych z resztkami fura, popatrzyła na mnie z rozpaczą i orzekła : Idą mieszkać na zaplecze, muszą porosnąć. Jednak nie było im zapisane siedzenie na lecznicowej kanapie. Pacjenci, szczególnie ci z dużym stażem, pytali ciekawie, dlaczego drzwi na zaplecze są zamknięte?

-Bo tam mieszkają stare strucle, łyse- odpowiadała z humorem.

Wnikliwi drążyli dalej : – Ma pani Sfinksy z hodowli?

– Nie, Kocia Mama przywlokła koty z wojny, są łyse, bo chore.

Nie muszę dodawać, że ciekawość w przypadku rasowego kociarza to pierwszy krok do adopcji.

Oba koty zamieszkały z ludźmi bardzo szybko, nikt z nowych opiekunów nie przejmował się łysiną, charakter kotów się liczył, a oba były przemiłe.

Takich fajnych historii o wielkich sercach ludzi, związanych z fundacją poprzez koty, mogłabym wyliczać na pęczki, ale dla równowagi podzielę się inną, której sama do końca nie rozumiem.

Otóż, kiedy grzmiało na forach o naszym wyczynie, zgłosiła się osoba gotowa zaopiekować się ukraińskim kotem w ramach okazjonalnego domu tymczasowego. Dostała miłego, ale bardzo wystraszonego kociaka, zaczęła pracować nad nim, jednak prowadzony remont i związane z nim nieustanne hałasy wywoływały wspomnienia raczej nie zmierzające do wyciszenia kota.

Pani, chcąc mi pomóc, poniosła w wyniku własnej decyzji koszty związane z leczeniem świerzbowca          i kastracji.

Po pewnym czasie zwolniły się miejsca w fundacyjnych domach i przeniosłam kota.  Wiemy, jak to jest, kiedy natłok obowiązków przekłada się na rutynę codziennego dnia.

Kiedy koty przechodzą przez jedną z naszych klinik, jest ład i porządek, ale kiedy opieramy się wyłącznie na dobrej woli i chęci pomocy, z wypełnieniem procedur weterynaryjnych bywa różnie.

Szalenie wdzięczna dziewczynie za empatię, za okazjonalny wolontariat, nawet nie przypuszczałam, że stała opiekunka kilku już kotów może być tak lekkomyślna. Wyleczyła świerzb, zapłaciła za zabieg, ale słowem się nie zająknęła, że kot jest nieszczepiony. Dla mnie nie jest to żaden kłopot, ponieważ kot zamieszkał w bloku obok kliniki. Samo zatajenie to jedno, ale uciekanie w kłamstwo to druga kwestia tej historii.

Wszystkie koty ukraińskie były prezentowane do adopcji z moim telefonem. To ja ustalałam zasady i warunki, w zależności od wieku, zdrowia i rasy. Pewnego dnia odezwała się chętna dać miłość właśnie Szatankowi i w tym miejscu zaczyna się dziać ta przykra historia.

Piszę z zapytaniem o książeczkę zdrowia, dopytuję o szczegóły. Otrzymuję wiadomość, że był odrobaczony w klinice w Andrespolu preparatem Stronghold- jestem pod wrażeniem, górna półka. Kiedy pytam o szczepienie – cisza. W odpowiedzi otrzymuję zdjęcie wpisu o kastracji z nazwą i telefonem przychodni.

Ufając słowom, w dobrej wierze, proszę o uzupełnienie książeczki zdrowia kota i przesłanie pod wskazany przeze mnie adres.

Ta rozmowa miała miejsce 7 września.

Mija kilka tygodni, pewnego dnia otrzymuję zdjęcie kota z dopiskiem: Szatanek nadal czeka na książeczkę!

Zamurowało mnie! Sprawdzam na czacie, jestem zablokowana, pani nie jest już także w gronie moich znajomych. Ale jest korespondencja rozmowy zapisana. Pobieram zdjęcie z wpisem i komunikuję się z kliniką.

Tak jak przypuszczałam, nie było ani odrobaczenia ani szczepienia. Z tego powodu te dziwne decyzje, niepotrzebne kłamstwa, wybiegi.

Ale przecież dziewczyna kojarzyła mi się dobrze, wyjawienie prawdy wcale nie umniejszyłoby mojej wdzięczności za staranie. Od początku tłumaczyłam, że wszystkie czynności weterynaryjne może kot mieć na koszt Kociej Mamy. Ujęła mnie wtedy słowami : -Pani Izo, przecież pani ma tyle tych kotów, choć w ten sposób mogę dołożyć swoją cegiełkę.

Książeczkę na podstawie karty wizyty założy lekarz pracujący dla fundacji. Nowa opiekunka stawi się  z Szatanem na naprawienie zaniedbania. Te koszty nie nadszarpną mojego budżetu, jedynie ucierpiała reputacja i wizerunek tej pani.

Sami państwo stawiacie mnie w obowiązku sprawdzania zapodawanych informacji.

To nie ja buduję te restrykcje, są one wypadkową konfabulacji, niedojrzałości emocjonalnej i życia w świecie ułudy.