grypsowanie w kociej mamie

Jak zwykle, tradycyjnie, moja lista zadań nieustannie się rozrasta w wyniku rozmów, pogaduszek i wymiany poglądów z wolontariuszkami.

Od ponad 14 lat systematycznie opisuję przeróżne zdarzenia, aktywności, relacjonując te najważniejsze, w celu pokazania wielofunkcyjności, rozmaitości oraz nietuzinkowości fundacji. Nie jesteśmy typową organizacją, wielozadaniowość wyróżnia nas dość mocno na tle innych, tych, zajmujących się wyłącznie kotami. Oni skupiają się na jednym temacie, my wchodzimy w przeróżne przestrzenie, co ma ogromne przełożenie na rozwój, ale i na atrakcyjność i odmienność fundacyjnej pracy.
Tak podzieliłam role, obowiązki i cele, by wolontariuszki nie przeszkadzały sobie wzajemnie, a raczej uzupełniały i pomagały.

Moim zadaniem jest pisanie relacji. Szybsza lewa ręka sprawia, że konieczna jest weryfikacja tekstów przez korektorki. Do tej czynności przypisane są Ania i Ela, dogadują się świetnie, pracują ze mną na tyle długo, że doskonale wyczuwają rytm pisanych treści. Mam świadomość lekkiego pióra, dowcipnego przekazywania informacji, jednak, o ile podstawową rolą poprawiającej tekst jest wyłapanie literówek i poprawa pisanych w emocji zadań, o tyle nie może ona zmieniać ani integrować w ich sens. Doskonale zdaję sobie sprawę, kiedy jestem ostra, wręcz brutalna, jak mówi z przekąsem Ela, wiem też, kiedy żartuję, opisując atrakcje, jakie niespodzianie zafundowała mi nieplanowaną interwencją Paulinka.

Reportaże mają kilka ważnych dla fundacji funkcji, nie tylko opisują interwencje, ale z reguły problemy, z jakimi codziennie się borykam, będąc szefową Kociej Mamy. Z tego powodu nikt nie ma prawa w moje usta wkładać swoim zdaniem poprawniejszych komentarzy, mniej ostrych, bardziej uładzonych. Jestem energiczną osobą, z silną wolą, o mocnym charakterze, prowadzę fundację w dobrym kierunku, oscylując na rozwój, a nie wchodzenie w dziwne układy. Nigdy nie lukrowałam i dalej nie zamierzam. Sympatykom i wiernym fanom Kociej Mamy należy się wyłącznie prawda o naszej pracy, a nie pisanie ckliwych tekstów pod publiczkę. To nie jest etat w redakcji czy praca na zlecenie, by internety mogły pokazać fajne tematy. Opisuję to, co się dzieje!
Wiadomo, że używamy języka polskiego, tego literackiego, języka poetów, pisarzy i dziennikarzy, ale w moich reportażach funkcjonuje także inny, rządzący się odmiennymi zasadami, a zwany językiem branżowym.

Sięgam po niego bardzo chętnie, pisząc swoje kocie opowieści. Kto zna Kocią Mamę i panujące w niej reguły, doskonale wie, iż my porozumiewamy się swego rodzaju slangiem albo, jak ostatnio z Elą wyprodukowałyśmy nowe określenie, ma miejsce grypsowanie w Kociej Mamie.
Każda duża formacja, i nie zagłębiam się teraz czy działa leganie czy nie, stwarza swój język, który ułatwia szybką komunikację. Takie zjawisko można zauważyć w gwarze więziennej czy mafijnej. My, kociarze, też mamy swój kociarski język. I tak, od lat, witając się lub żegnając albo kogoś pozdrawiając, używamy zwrotu „kocio- kocio”. Dziękując za zbiórkę karmy, działanie pomocowe, nie wręczamy tradycyjnego dyplomu uznania a Mruczące Gratulacje.
Kiedy zgłasza się chętny na adopcję, zawsze pada zapytanie: Nowalijka czy recydywa? Na dokocenie czy ukojenie po starcie? Kociarze świetnie rozumieją te komunikaty i chętnie używają tych naszych śmiesznych nowych tworów słownych.

Ela, poprawiająca moje teksty, kiedy zaczynała tę pracę, jak sama przyznaje po latach, co drugie określenie brałaby w nawias. Teraz już ma świadomość, ze te dziwne z pozoru określenia i słowa, nie tylko doskonale opisują zdarzenia, emocje, ilość zaległej pracy, ale i włączane są do słownictwa codziennego przez innych. I w ten prosty sposób Kocia Mama jest winna nie tylko wprowadzania dowcipnych określeń, ale i modelowania kociarskiego języka.
Od dawna do wolontariuszy i przyjaciół zwracam się z sympatią: Robaczki, a nie oschle: Szanowni Państwo. Kiedy jestem wkurzona, zamiast pisać i wylewać jad, informuję z rozbawieniem, że zaraz buta zjem! Każdy zna moje hasła. Wolontariusze wiedzą co się dzieje, kiedy czytają wyraźny komunikat: Mam tego po kokardy! albo: Nie ogarniam tej kuwety!
Wszystko, co nas spotyka, a związane jest z naszą pracą, wcześniej czy później otrzymuje nazwę, inspirowaną kocią tematyką.

Jeszcze jedna kwestia wyróżnia diametralnie fundację od innych, a jest nią szalenie miła, przyjazna, wręcz przesympatyczna atmosfera. To zjawisko oczywiście trudno osiągnąć, a mnie jednak się udało. Można być szefową wymagającą, stawiającą wysoko poprzeczkę, ale warunkiem, żeby tak się zadziało, jest to, że nie można działać bezmyślnie, wykorzystując swoją pozycję. Autorytetu nie kupi się za żadne pieniądze. Rygor i odrealnione nakazy powinny być już przeżytkiem. Uległość jest początkiem końca. Pycha zawsze kroczy przed upadkiem, a wyniosłość buduje obóz wrogów.

Bycie twarzą fundacji, jej napędem, to nie tylko reprezentacyjny obowiązek, to przede wszystkim troska o wolontariuszy, o kociaki, o każdy aspekt związany z działaniem fundacji. Szefowa nie może mieć lepszych i gorszych dni, nie może być zmienna, a tym bardziej kapryśna, zawsze musi bez uprzedzeń, bez osobistych sympatii, oceniać dziejące się wydarzenia i sytuacje.