Ten rok był trudny, pełen dziwnych zdarzeń. Radości miały smutne zakończenia, tragedie kończyły się happy endem, w żaden racjonalny sposób nie można sklasyfikować doświadczeń, które były naszym udziałem. W Fundacji panował pozorny spokój, to, że mruczków miałyśmy po kokardy, to dla kociej organizacji stan raczej normalny.
Sierściuchy nawet specjalnie nie bardzo chorowały. Były oczywiście jakieś poważniejsze „naprawy” parafrazując za naszym kochanym chirurgiem, Wojtkiem: jak się kot „popsuł”, koniecznie trzeba go naprawić.
Zatem Monika ustalała kwestie opiekuńcze ze zgłaszającym „popsutego”, Wojtek obmyślał strategię operacji i leczenia, a ja tradycyjnie zostawałam z opłatami.
Im więcej było wydatków, tym bardziej byłam w nerwach. Nie na koty, że nagle zaniemogły, nie na fakt zaufania do Kociej Mamy, tylko niekiedy miałam wrażenie, że te wszystkie chore i biedne jakoś z automatu przydzielane są do mojej Fundacji.
Tradycyjnie w grudniu Centerko organizuje bliską memu sercu Galę Wolontariatu, jest to mówiąc krótko święto tych, bez których nie wydarzyło by się wokół nas tyle dobrego.
Pomijam nagrody, dyplomy, wyróżnienia, pomijam przemówienia, podziękowania za patronaty, reklamę i sponsoring, są to bowiem typowe działania wzmacniające wydarzenie.
Pamiętam jednak niezwykle przyjazną motywację Mariusza, kiedy lekko się zagapiłam i ciut po terminie wysłałam zgłoszenia. Jak zwykle z ogromną wyrozumiałością przypominał, zachęcał, wręcz nalegał. Inni z boku widzą więcej i ostrzej, tak jest zawsze. To, co dla nas jest oczywiste, u innych budzi podziw i uznanie.
Na tej Gali jubileuszowej, bo już X, dostrzegłam przyczynę sukcesu i powodzenia FKM. Po raz piąty odbierałam gratulacje za całokształt pracy Fundacji, po raz kolejny byłyśmy w ścisłej dziesiątce nagrodzonych i to w dużym, bo centralnym regionie, na tej Gali zrozumiałam jak silna jest moja organizacja, jak solidne ma podstawy, jaki respekt budzi .
Jako jedyne, i to nie działające w ludzkim obszarze, mamy na swoim koncie najważniejsze nagrody wolontariackie.
Siedziałam, obserwowałam występy, a myśli fruwały jak szalone.
Sukces zaczyna się jednym, prostym, niezbyt długim słowem: wolontariat. Za tym słowem kryje się realny, żywy człowiek, ma twarz, charakter, ma swoje wady i zalety, ma ograniczenia ale i talenty, ma marzenia i cele, pomysły na życie i ogrom dobrych chęci skoro wyraża potrzebę działalności społecznej.
Wielki worek wypchany pozytywnymi cechami pakuje i idzie w drogę, by szukać kto nim w pewien sposób pokieruje. Nie każdy urodził się w życiu by walczyć, nie każdy ma naturę lidera. Są tacy, którzy lepiej się czują realizując się na bezpiecznym dla siebie terenie, na sobie dobrze znanym podwórku, w otoczeniu życzliwych ludzi. Wiedzą, jakie mają priorytety, komu chcą pomagać, ale wszelkie kwestie organizacyjne wolą przekazać innym. Są solidni, wytrwali, sumienni, szalenie oddani i pracowici. Takim ludziom wystarczy stworzyć przestrzeń, a dzięki ich aktywności i zaangażowaniu, osiąga się piękne efekty.
Kiedy wolontariusz, naładowany super emocjami, z jasną i czytelną wizją społecznej pracy, napotyka na drodze taką osobę jak ja, znajomość zawsze dobrze wróży. Każdego dnia, małymi kroczkami poznaje ten niezwykle barwny pod względem działań wolontariat.
Pamiętać należy, że skala trudności prowadzenia bezkolizyjnie harmonijnie organizacji rośnie proporcjonalnie do liczby wolontariuszy. W chwili, gdy ich liczba przekroczyła magiczną liczbę 100, skończyła się nuda. Z dnia na dzień z typowej kociary stałam się menadżerką, planistką, koordynatorką.
To, co budzi największy respekt, to nasza wzajemna komunikacja ale i skuteczność, to ogromny prestiż, jakim w różnych kręgach cieszy się Kocia Mama. Wypracowałyśmy sobie solidną markę, dzięki działającym w wolontariacie właśnie. W ich imieniu po raz kolejny miałam przyjemność odbierać gratulacje. Nie pierwszy, nie drugi, ale piąty!