filozofia pisania tęczowych mostów

Przyjmując kocięta, określone mianem „ślepe mioty”, podejmujemy ryzyko i automatycznie wyrażamy gotowość na udział w okolicznościach, które nie zawsze wiążą się z radością, dumą, sukcesem. Rozpacz, niemoc, złość, zwątpienie, bezsilność, poczucie klęski, to tylko nieliczne emocje, które nami targają, kiedy odchodzi za Tęczowy Most kociak albo ich kilka.
Decyzję prowadzenia domu tymczasowego dla tychże kotów podejmuje wolontariuszka samodzielnie, ja nie mam na ten fakt żadnego wpływu, nie mogę naciskać, manipulować, czy narzucać. Każda z nas ma inny poziom wytrzymałości emocjonalnej na stres, na sytuacje kryzysowe, na dramatyczne okoliczności. Moją rolą jest tylko obsługa kociego żłobka czy przedszkola, czyli tematy przyziemne i bardzo prozaiczne. To, że żadna dziedzina aktywności fundacyjnej nie jest mi obca, wiedzą wszyscy. Nie jestem szefową z cyklu: innym stawiam zadania do wykonania, a sama jestem w danej dziedzinie laikiem. Jestem krytyczna i wymagająca przede wszystkim wobec siebie, jednak mam świadomość, że takich wymagań nie mogę stawiać wolontariuszom. Nie każdy posiada bowiem mój rodzaj wytrzymałości oraz reagowania na trudne okoliczności.

Wolontariuszki opiekują się maluszkami i bywa, że przejmując słaby maleńki miot, już od pierwszego dnia mają z tyłu głowy niepokój o ich los, ale są dzielne i podejmują próbę.
Tradycją jest, że moim zadaniem jest pisanie Tęczowych Mostów. Tradycją jest także, że rzadko kiedy czynię to od ręki, automatycznie, kiedy sytuacja się wydarzy. Zachowanie w obliczu zgonu maluszka zawsze jest dokładnie takie samo, piszę pożegnanie, kiedy opadną emocje, zarówno opiekunki, jak i moje. Nie jest tak, że dramaty dzieją się obok nas, to my jesteśmy ich uczestnikami, przyjmując do siebie wszelką energię towarzyszącą, rozmaite emocje oraz skutki. Muszę dać czas na pogodzenie się ze śmiercią, na przepracowanie samooskarżeń. Nikt, kto nie karmił ślepego miotu, nie był w jądrze tego cyklonu, nie ma świadomości, że zawsze za śmierć maluszka to my szukamy w sobie winy. Mam świadomość niedorzeczności zachowania, ale takie odruchy są silniejsze od naszego rozumu, wiedzy medycznej i faktycznego stanu kota.
Na śmierć reagujemy zawsze tak samo, przeważnie płaczem albo krzykiem.
To, że Ania przez kilka kolejnych dni będzie żegnała maluszki, którym urosły nagle skrzydła, jest wynikiem mojego stylu na poukładanie się z okrutnym faktem.

Każda z nas wypracowała dla siebie ten najlepszy, najkorzystniejszy sposób. Musimy tak robić, by mieć siłę przyjmować nowe, by o nie walczyć, a nie, zakrywając się możliwością wskazaną w ustawie, poddawać eutanazji.

Nie mają prawa nas ani szkalować, ani oceniać. Nie czynimy zła, a wręcz przeciwnie, ratujemy tylko zdrowe, rokujące mioty. Nie walczymy o błędy genetyczne, o widoczne kaleki, koty żyjące w bólu i dyskomforcie.

To, że reagujemy różnie, pokazuje tylko, jak wrażliwe są wolontariuszki w Kociej Mamie. Przykład Marcela czy Gucciego, to historia walki wolontariuszek prowadzących domy tymczasowe oraz weterynarzy. Oba koty trafiły do nas chore. O ile u Marcela choroby się rozwijały i dochodziły wciąż nowe, o tyle Gucci przyjechał w opłakanym stanie zaniedbania. Prawdę mówiąc, śmiertelnie chory, żył tylko w efekcie konstruktywnej współpracy weterynarzy, opiekunki i mojej.
Czytając wpisy niektórych osób, szczególnie pod postami związanymi z Tęczowym Mostem, włos się jeży ze zdumienia, ile złości, pychy, buty, nienawiści potrafią w sobie zebrać osoby niby kochające koty. Nie mam pojęcia, co nimi powoduje, by aż tak pluć jadem w odpowiedzi na ludzkie, humanitarne odruchy naszych wolontariuszy. Z lektury postów wynika, że nie jestem w swoim zadziwieniu odosobniona, że jest także liczna rzesza osób, która takich osobników nie rozumie, nie lubi , wręcz unika. Krytyka powinna być konstruktywna, budować, a nie niszczyć. Fundacja ma za cel opiekę, troskę, leczenie, a nie masowe mordowanie jako formę ucieczki od kosztów. Nazwijmy tę okoliczność tak, jak na to zasługuje. Nikt, kto nie szanuje życia, nie jest dobrą istotą. Człowieczeństwo to przede wszystkim wybory, a te, jeśli finalnie w efekcie prowadzą do zagłady, wyzwalają tylko złe cechy, które potem powielają zachowanie w podobnych okolicznościach, wtedy zło dzieje się prawem serii.

Walka o prawo do życia niesamodzielnych kotów to nie okazjonalny kaprys, czy sporadyczna okoliczność, dyktowana pasującym do sytuacji zyskiem, to nieulegająca zmianie od prawie trzydziestu lat tradycja! Mimo, iż ratujemy, wydajemy znaczący budżet na ten cel , nie plajtujemy, a z każdym rokiem działalności zdobywamy zwolenników, rozumiejących filozofię tej decyzji.
Tym optymistycznym akcentem zakończę opowieść o smutnym temacie, dotyczącym Tęczowych Mostów.