epidemia zrzeceń

To, co się wyprawia w ostatnim czasie przybiera normalnie rozmiarów epidemii. To nie jest sytuacja w żadnej mierze okazjonalna, a wręcz przykry proceder. Zrzeczenie się kota!
Zacznijmy od początku. Wypadek zawsze i każdemu zdarzyć się może. Na tę okoliczność nie mamy najmniejszego wpływu. Jest to sprzężenie kilku symptomów negatywnych i przykra okoliczność staje się niestety faktem, którego nijak nie byliśmy w stanie uniknąć. Kiedy wypadek zdarzy się człowiekowi oczekujemy pomocy od lekarza o określonej kompetencji, nikt nie rozważa poddania pacjenta eutanazji. Nie bardzo zatem rozumiem, dlaczego ludzie postępują kompletnie inaczej, kiedy to ich ukochany dotąd pupil zrobi sobie kuku. Kategorie opiekunów są dwie: jedna to ci, którzy leczą za wszelką cenę, nawet w przypadku beznadziejnej choroby i w chwili, kiedy kot zaczyna cierpieć należy im radykalnie przemówić do rozsądku oraz druga, która sprawia, że nawiedzają mnie nocne koszmary, to ta, która w obliczu konieczności leczenia, wymusza eutanazję. Tym drugim bym skórę darła i solą posypywała jak za czasów Kmicica i Wołodyjowskiego!

Ostatnie tygodnie, to jakaś dziwaczna epidemia. Festiwal indywiduum, które kompletnie pozbawione są empatii. Nie dość, że w znacznej mierze, to w wyniku braku ich wyobraźni cierpi zwierzę, na dodatek rezygnują nawet z podjęcia dialogu z fundacją w kwestii wsparcia.
Kliniki mocno związane z Kocią Mamą sięgają po formę ratowania życia kotu, proponując dotychczasowym właścicielom formularz sygnowany naszym logo nazwany: „Dokument zrzeczenia się kota”.

Tylko w ostatnich miesiącach miałam kilka takich przypadków, które z racji urazu nie kwalifikują się w żaden sposób do uśpienia zwierzaka. Ile szczęścia mają zwierzęta przynoszone do klinik, z którymi nie współpracuję wolę nawet nie rozważać.
Lekarze, tym bardziej ci działający z fundacją, zawsze szczerze oceniają stan faktyczny, tak jest lepiej i prościej dla wszystkich, kliniki, pacjenta i płatnika. Generalnie zawsze w przypadku urazu ortopedycznego wycofują się z możliwości leczenia. Nie chcą także żadnych rozmów, choć mają przedstawione moje stanowisko. Nie wiem jakie czynniki i motywy nimi kierują, ale tak samo bez wahania czy zmrużenia oka pozbywają się banalnie umaszczonych dachowców jak nieziemsko pięknych rasowców. Zapominają jakie kwoty zostawili w hodowli, wybierając upragnione wymarzone kocię.

Nigdy nie zrozumiem tej pokręconej logiki, a o bezduszności pierwszych właścicieli przypominają mi codziennie moje domowe mruczki albo okupujące pracownię futrzaki odbywające rekonwalescencję. Ostatnie dni to interwencja ratująca życie Kuklikowi z połamaną żuchwą, który na dodatek został dotkliwie pogryziony, składanie kota bytującego na podwórku w pewnej kamienicy przy ulicy Kilińskiego oraz amputacja ogonka kotce znalezionej przed sądem przy ulicy Kościuszki.
Kuklika przyniesiono z mocnym postanowieniem o eutanazji, grochem o ścianę odbijała się sugestia kontaktu z fundacją. Opór na rzeczowe argumenty i determinacja w kwestii decyzji, były tak nieugięte, że klinka podsunęła stosowny dokument.

Gucio natomiast tak swoim wypadkiem wytrącił opiekunkę z równowagi, iż poruszyła dosłownie niebo i ziemię by do mnie dotrzeć i uzyskać pomoc dla kota. Można? Zapytam? Jak się chce to można zdziałać cuda! Osoba totalnie odrealniona, nie posiadająca typowych dla nas narzędzi pomocowych, czyli dostępu do internetu, bez umiejętności robienia telefonem i przesyłania zdjęć, wszystkie kroki pomocowe wykonywała, rzekłabym w trybie „na piechotę”. Nie potrafiąc skorzystać z porad Wujka Google, zakładała buty i ruszała do stosownego urzędu osobiście. Tym sposobem trafiła do Kociej Mamy i była tak zdesperowana, że chciała partycypować w kosztach zabiegu. Nie miałam sumienia, znając okolice i warunki w jakich mieszka, wziąć od kobiety nawet złotówki. Ugrałam jednak dla kota adopcję, ponieważ skoro raz się zagapił i wypadek mu się przytrafił raczej nie rokuje bezpiecznego dalszego bytowania w znanym przecież dla siebie od urodzenia terenie. Zdarzają się i takie kocie fajtłapy. Moje argumenty i sugestie przemówiły do kobiety i odtąd Gucio zmienił status ze środowiskowego na domowego. Adopcja była wypadkową zabiegu naprawczego. Teraz przed kotem długie 6 tygodni przebywania w kennelu. Ale jest cały, poskładany, wraca do zdrowia i ma stały dom.

Kuklik też ma fajną perspektywę przed sobą, a mianowicie, kiedy klinika oszacuje jego stan na stabilny, przejdzie pod opiekę osoby, która już na niego z niecierpliwością oczekuje. Takie właśnie sytuacje dodają nam skrzydeł i odwagi do rzucania się na głęboką wodę. Dużą rolę w tego rodzaju akcjach odrywa pozycja Kociej Mamy i interwencje, które są od samego początku priorytetem, czyli ratowanie chorych i kalekich. Sympatycy kotów właśnie pod tym kątem przeglądają posty adopcyjne zamieszczane na fanpejdżu przez Anię. Szukają tych z cyklu trudne, mając wiedzę, że te ładne i kompletne są łatwe adopcyjnie. Wypracowałyśmy przez te wszystkie lata opinię tych, pod skrzydłami których znajdują się te wyjątkowe, bez oczu, ogonów, niekompletne trójłapki. Specjalistki w adopcjach łączonych, kiedy widzący pilotuje ślepaczka. Lata wbijałyśmy na twardo, że kaleki nie znaczy gorszy. Cementowałyśmy tę opinię każdego dnia, pokazując nasze codzienne życie z kotami poturbowanymi przez los.

Nie wymagamy bycia siłaczkami od innych. Zmagamy się pochylając się nad najtrudniejszymi medycznymi przypadkami same, wychodząc z założenia, że z naszą wiedzą i empatią łatwiej przyjąć niekiedy przykry widok. Nie jesteśmy samolubne, kiedy jesteśmy przekonane w głębi serca, że trafia się kotu osoba dokładnie z naszej serii, cieszymy się z adopcji, ponieważ tym sposobem naturalnie promocja życia z kalekim kotem poszerza się o nowe grono osób związanych ze środowiskiem nowej opiekunki.