Adopcje.
Dzięki nim kot ma szansę na lepsze życie. Na miłość, na rozpieszczanie, na luksus bycia tym wybranym.
Wyłącznie świadome, dlatego wcześniej każdy potencjalny opiekun przechodzi wnikliwą weryfikację, potem musi przybyć z kontenerem oraz dać jakiś prezent dla innych, dla tych, które jeszcze rezydują w naszych domach. Takie są od zawsze procedury i zasady normujące pracą adopcyjną.
Ale żeby się nie pogubić, by kociak nie był tylko numerem jak w schroniskowej klatce, nadajemy mu imię. Jest jeszcze jeden powód – one są dla nas wyjątkowe, każde jedno: chore, zdrowe, ładne i to kompletnie bure. Dlatego z chwilą zawitania w Fundacji, każdy mały i duży mruczek dostaje swoje imię.
To wiele kwestii nam także ułatwia i usprawnia, na przykład e-wolontariuszkom zamieszczającym adopcyjne ogłoszenia.
Kaśka, Maciek, Kacperek to cudne imiona, ale można dostać od nich zawrotu głowy, w chwili gdy kilkanaście domów tymczasowych wpadłoby na pomysł, by nazwać swojego pupila powiedzmy Tobiasz. U mnie Tobiasz byłby bury, u Maryli rudy, a u Doroty w taby. Jeden wielki mętlik i bałagan zapanowałby szybko.
Z tego powodu właśnie wolontariuszki pracujące w zespole zajmującym się wstawianiem ogłoszeń na portale bardzo wnikliwie analizują każe ogłoszenie pod kątem zawartych informacji.
Oczywistym jest, że podstawą fajnego ogłoszenia są zawsze zdjęcia, ale w czasie gdy następuje wysyp małych kociąt, żadnej z nas opiekunek DT nie w głowie wielogodzinne sesje zdjęciowe.
Maluchy są słodkie i rozkoszne, ale non stop coś odwalają. Albo mają bez powodu biegunkę, albo wymiotują po wodzie, gorzej gdy nikną w oczach, bo w ich jelitach siedzą i czynią spustoszenie paskudne robaki.
Kiedy noc mija na podawaniu kroplówek, na zmianie wody w termoforze, nie zdjęcia są wtedy najważniejsze, ale to, czy kociak ma na tyle mocny organizm, że słabość przezwycięży.
Można, jak w naszym przypadku, mieć niezwykle oddane wolontariuszki, dostęp do leków z górnej półki i ekipę lekarzy o ogromnej wiedzy. Tylko kiedy zabraknie odrobiny szczęścia, kociak mimo wysiłków tylu ludzi i tak frunie tam, gdzie nie ma już chorób i bólu. Dlatego też nadajemy im imiona, by za Tęczowym Mostem wiedziały, które są z Kociej Mamy. Mimo, że bez nas, ale już nie same.
Zespół edukacyjny stanowią wolontariuszki ale i koty. Tak było od zawsze.
Klucz, według, którego go tworzyłam był prosty: dziewczyny kontaktowe, miłe, ale z dużą wiedzą nie tylko kocią, ale także dydaktyczną i pedagogiczną.
Koty pracują różne, w zależności od potrzeb, małe, zdrowe, lekko ułomne lub kalekie, czasem na zajęcia zabieramy i te stare. Śmieszne atrakcje fundują nam nie tylko maluchy. One zwyczajnie czasem nie wytrzymują z toaletą i wtedy mamy przymusową przerwę na mycie kocich pupek.
Bywa, że koty z emocji bądź stresu rozpaczliwie potrzebują do kuwety, której to organizator nie przewidział, mimo iż delikatnie przypominamy dopinając szczegóły. Generalnie wszyscy zapominają, że koty, jak ludzie, też mają takowe potrzeby. A potem są sytuacje nie nas krępujące. Potrzeby w kwestii dość wstydliwej, bo dotyczącej toalety, to tylko jeden z przykładów kulis kociej edukacji.
Innym, już mniej krępującym, jest nasza przypadłość nadawania kotom imion.
I tak ja mam Leona, Iwana, miałam Rudolfa, Mańkę, Michałka, Sławusia i Łucję, Iza- Marylę, Czarka, Izolka i Florentynkę, Renata – Malinkę i Derka, a Ania – Mańkę i Lucjana i oczywiście te imiona są wyjściem do zabawnych sytuacji i śmiesznych skojarzeń.
Wyobraźcie sobie scenkę: Renata przedstawia zespół” Oto Iza, Maryla i Olga, dziś mam z nimi przyjemność pracować.” Dzieci kręcą młynki łapakami, no bo przy kotach wyraża się radość w ten sposób, uśmiechają się radośnie, a Renia zaczyna snuć opowieść o naszych prywatnych kotach. Opowiada o zdrowych, ale skupia się na tych chorych i kiedy zaczyna historię pobitej podczas porodu Marylki, dzieci automatycznie sprawdzają czy aby szczęka Maryli stojącej obok dobrze się zrosła. Kotka-Maryla trafiła do Fundacji z Tarnowskich Gór, ktoś złamał jej szczękę, a ponadto miała malutkie, dwudniowe dzieci, umarłaby z głodu ona i jej gromadka, gdyby nie Fundacja, moja determinacja i złote ręce chirurga Wojtka.
Kiedyś przybyła do siedziby pani w celu wypożyczenia łapki w towarzystwie bardzo dobrze ułożonej wnuczką. W trakcie rozmowy zauważyłam, że moja kotka Maryśka bije psa, więc upominam: „Mańka, Ty łobuzie! Natychmiast przestań! Jesteś niegrzeczna!” na co zdziwiona mała patrzy na babcię, na mnie i wyjaśnia: „Moja babcia zawsze jest grzeczna, nie jest łobuzem.” Kurtyna! Babcia także miała na imię Maria, a rodzina zwracała się do niej używając zdrobnienia Marysia.
Wiem, że są przeciwnicy nadawania zwierzakom ludzkich imion, ale czasem samo się nasuwa skojarzenie, bo nawiązuje do zachowania konkretnej osoby lub jej charakteru. Wiem, że dla niektórych jest ogromną niedorzecznością, by imieniem ukochanej powiedzmy Babci nazwać swoją kotkę, ale co ja miałam zrobić, kiedy patrzyłam na burą mądrą kocicę i miałam wrażenie, że jej oczy już kiedyś z taką samą mądrością na mnie patrzyły. Wbrew wszelkim racjonalnym argumentom, na przekór tym, co wznosili oczy wyrażając zmieszanie i dezaprobatę, moja buraska otrzymała imię tej, która tak samo jak ona była dla mnie ważna.