Historia zaczęła się kilka miesięcy wcześniej, kiedy na codzienny dyżur zgłosiła się para kociarzy w intencji wypożyczenia sprzętu do odłowu, transportu i przetrzymania kotki. Kociarze, podobnie jak setki innych przed nimi, byli zdeterminowani i przejęci czekającą ich misją. Pan był rzeczowy i konkretny, pani miła i ciepła, raczej więcej mówiła niż słuchała, co trochę mnie irytowało, gdyż często zabierała czas opowieściami niezwiązanymi z tematyką kotów. Mam świadomość, że opiekunowie przychodzący po sprzęt na moje podwórko bardzo chcą udowodnić swoją miłość do kotów. Jest to jednak zupełnie niepotrzebne, ponieważ sama wizyta świadczy o ich intencjach oraz zaangażowaniu.
Wtedy, podczas luźnej rozmowy, po raz pierwszy usłyszałam o kotach. Obecnie toczy się jedna z najtrudniejszych i najkosztowniejszych interwencji
Ale nie uprzedzajmy faktów.
Państwo sprzęt pobrali, założone zadanie wykonali, jednak oddając kennel, zapytali czy mogą zostawić jeszcze klatkę łapkę, ponieważ nieopodal jest zamknięte prywatne podwórko a na nim bytują środowiskowe koty i pani zamierza nawiązać z mieszkańcami kontakt, by zabezpieczyć rozmnażające się stado.
Wiadomość przyjęłam, zapewniłam o wsparciu i wyrzuciłam z pamięci w tył głowy.
Kilka tygodni później otrzymałam od Natalii zapytanie, co robimy z kociakami przyjętymi przez Animal Patrol podczas interwencji. Widok kompletnie mnie zaskoczył – kociaki nie miały oczu, a wrzody ropne, czyli klasyczne ofiary nieleczonego u matek kociego kataru.
„Co za pytanie, Natka – oczywiście, że je zabierzemy. Zawieź kociaki do kliniki, nie mogą cierpieć.” Żadna z nas nie wyraziła opinii na temat tego, co by się stało, gdybym odmówiła. Ani klinika wyznaczona do przyjmowania nagłych przypadków, kiedy schronisko jest zamknięte, ani samo schronisko, nie uratowałyby tych kociaków.
Nigdy nie wybieram łatwiejszej czy wygodniejszej drogi, kiedy mam do wyboru śmierć lub walkę o życie. Zawsze podnoszę głowę i podejmuję próby, dodając otuchy i siły tym, którzy pierwszy raz wyciągają ręce, aby pomóc kotom. Moje decyzje są dla nich wskazówką i nadzieją, eliminującą bezradność.
Kociaki pojechały do kliniki Vet-Med, a ja po raz pierwszy usłyszałam nazwę ulicy, która już niebawem będzie kojarzyć mi się z niezwykle trudną interwencją, a jej ofiary staną się bohaterami moich nocnych koszmarów.
Maluchy otrzymały imiona Jaś i Staś, a ekipa medyczna rozpoczęła nierówną walkę, czyli wyścig ze śmiercią. Oba kocurki miały niewiele ponad tydzień i były skrajnie wyniszczone. Wdrożone leczenie miało złagodzić ból i ustabilizować je do stanu, w którym można je znieczulić i wyrzucić to, co zostało z oczu. Staś niestety odleciał za Tęczowy Most, a gorączka u Jasia zapaliła czerwone światło. Wykonano test, który dał pozytywny wynik na białaczkę. Na pytanie, co dalej, odpowiedziałam: „Działamy!”.
Przekazałam lekarzom interferon i dołożono jeszcze wspomagające leczenie.
W tym samym czasie zjawiła się zanana mi para kociarzy. Zapytana o powód rozkojarzenia, rzuciłam nazwę ulicy dodając, że mam stamtąd kociaki w strasznym stanie, a z wywiadu przeprowadzonego przez Animal Patrol wnioskuję, że w takiej kondycji może być ich więcej, więc szykuję się na osobisty rekonesans.
Ludzie popatrzyli po sobie i jednocześnie powiedzieli: „My znamy tę sytuację, ponieważ chcemy z tej miejscówki wykastrować wszystkie koty. Tam matki rodzą chore mioty, a osoby przyzwalające na bytowanie stada w komórce są pasywni oraz bezradni”.
Pani już nie opowiadała mi o swoich ocalonych mruczkach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stała się szalenie konkretna. Zapytała, na jakie wsparcie może liczyć, przejmując zadanie zabezpieczenia i opieki nad kociętami do czasu adopcji, oraz zapewniając kastrację wszystkich osobników. Co najtrudniejsze, podjęła się pracy z właścicielami posesji, by ich zaangażować.
Poprosiłam o wykonanie wizji lokalnej, aby ustalić liczbę miotów oraz określić, ile jest kociąt i jaki jest ich wiek.
To, co usłyszałam, sprawiło, że osłupiałam. Nie byłam przygotowana na taką wylęgarnię.
Czytałam raport z zapartym tchem, jednocześnie oglądając dokumentujące zdjęcie. Wszystkie koty umaszczone dokładnie tak samo jak Jaś i Staś, czyli generalnie różne odcienie szarości, które sporadycznie przełamuje jak rodzynek czarnuszek. U opiekunki przebywają na leczeniu cztery kociaki o określonych już płciach: czarny Antoś oraz bure kociczki Asia, Ala oraz Ania.
W komórce z matkami, we wspólnym pudle, rezyduje dziewięć około trzytygodniowych kociąt, które naprzemiennie karmią dwie znające się kotki. Siedzą w gnieździe jak kwoki na jajkach i wyglądają jak kochające się kumoszki. Gdyby nie okoliczność, że ich dzieci są chore i oczy wymagają amputacji, sytuacja byłaby nie tyle dramatyczna, co raczej zabawna. Obok mieszka miot czterech kociąt o kilka dni młodszych, a na samym końcu pomieszczenia są cztery kolejne maleństwa, które mają około tygodnia.
Kiedy dziewczyna ustaliła stan faktyczny, bała się do mnie zadzwonić. Ponownie za sprawą intuicji dotyczącej kotów, działając pod wpływem jakiegoś impulsu, zadzwoniłam do niej. Nie było wyraźnego powodu, jednak jej milczenie było dla zaskakujące.
Niepewność, brak pomysłu i planu, zawsze podcina skrzydła i osadza w punkcie wyjścia. Kiedy narysuje się scenariusz działania krok po kroku, ułatwi się interwencję, do dobrych intencji dokładając fundacyjny budżet, wtedy znikają dylematy oraz rozterki, a pojawia się motywacja.
Wizja jest wspólna – kastracja całej populacji i adopcja wszystkich maluszków. Wszystkie są dotknięte kocim katarem, tylko w różnym stopniu. Część maluszków wyjdzie z infekcji bez szwanku, część może mieć zrosty na gałkach ocznych, ale znaczna liczba będzie wymagała interwencji chirurga okulisty. Mogą być one całkowicie niewidome, niedowidzące lub mieć ocalone jedno oczko.
Adopcja nie jest dla Fundacji problemem. W zależności od stopnia kalectwa, będą szykowane solo albo w pakiecie, tradycyjnie dla nas – ślepaczek ze swoim widzącym przewodnikiem.
Wszystkie maluszki są wycieńczone, najbardziej słabe mieszkają w klinicznym inkubatorze.
Takiej dramatycznej interwencji dawno nie prowadziłam. Przykre najbardziej jest to, iż cierpią kocie dzieci, a nie mamy aż takich środków, żeby te wszystkie mioty umieścić w szpitalu. Radzimy sobie jednak i z tym problemem, ponieważ opiekunka codziennie podaje leki wszystkim maluszkom na tej posesji. Oprócz odławiania dorosłych kotów, zamienia się w kocią pielęgniarkę, walcząc o ocalenie ich oczu. Osiemnaście kociąt kwalifikuje się do okulistycznego leczenia, oczywiście w różnym stopniu. W klinice, w szpitalu przebywają trzy: Jaś po zabiegu oraz dwa maluszki w inkubatorze. Przed nami ogromne koszty, które obejmują nie tylko opiekę domową i szpitalną, ale także najdroższą część – przygotowanie do zabiegu, czyli stabilizację fizyczną kociaka.
Przykre jest, że dopiero straszne cierpienie niewinnych kociąt przemówiło do rozsądku tych osób, które przyzwalają na ich swobodne bytowanie na swoim terenie. Nie oczekujemy z ich strony aktywności bezpośredniej, wdzięczni jesteśmy za przychylność i konstruktywną współpracę. Przed nami minimum dwa tygodnie intensywnej pracy. Musimy poczekać, aż najmłodsze kocięta staną się samodzielne i stabilne, zanim będziemy mogli je odłączyć od matek. Nie jest to pierwsza tego rodzaju interwencja w historii Kociej Mamy. Mając doświadczenie, świetną ekipę weterynaryjną, spokojnie możemy podejmować akcje ratownicze. Zawsze jednak pojawia się pytanie: jak i dlaczego doszło do takiej sytuacji? Bezpłatne akcje sterylizacji oraz kastracji w mieście są podejmowane od wielu lat, a społeczeństwo jest o nich świadome, ponieważ uczestniczące w nich lecznice reklamują i zachęcają opiekunów kotów do udziału. Organizacje, z którymi współpracują, ułatwiają aktywność, wypożyczając odpowiedni sprzęt.
Zaniechanie jest naganne, zwłaszcza że trudno nie zauważyć stanu, w jakim znajdują się kocie mioty. Nie mam pojęcia, jakie uczucia kierowały gospodarzami posesji, gdy dzwonili po Animal Patrol. Czy to była litość, chęć pomocy czy po prostu pozbycie się problemu?