Mało kto wie, jak wygląda życie Szefowej Fundacji od kuchni, nie wtedy kiedy udzielam wywiadu, prowadzę interwencje czy jestem na spotkaniu. Jeden przeciętny z 365 dni w roku. Myślę, że mało kto wie, w jakim autentycznie żyję kieracie i to w ramach ukochanego wolontariatu.
Piąta rano, blady świt, za oknem jeszcze ciemno.
Wstaję ostrożnie, ale wraz ze mną łóżko opuszczają koty. Iwan pędzi po schodach jak młody zdrowy byczek, mam wrażenie, że w całym domu dudni echo drewnianych schodów. Leon człapie niezgrabnie utykając, ma swoje lata i przypadłości wynikające z wieku czyli przepukliny i dzioby na kręgosłupie, Zośka dosłownie frunie leciutko prawie nie dotykając stopni furcząc przy tym na obu facetów, jakby chciała powiedzie : „Zejdźcie mi z drogi!”.
Nastawiam czajnik na pierwszą tego dnia kawę i ostrożnie na palcach skradam się pod drzwi łazienki, by posłuchać czy kolorowe smarki już piszczą z głodu czy jeszcze śpią grzecznie, wtedy mam moment na spokojną kawę i okazję by skrobnąć jakiś reportaż. Opcje są dwie, kiedy nie wrzeszczą siadam do pracy i w zależności od potrzeby, odpowiadam na e-maile kierowane do mnie imienne, płacę faktury, piszę na czacie dyspozycje wolontariuszom lub informuję lekarzy o tym jakie koty w lecznicy tego dnia się pojawią.
W międzyczasie przygotowuję maluchom mleko, wstawiam obiad, włączam pranie, kroję mięso swoim kotom, a Zośce czyszczę ogon ze śmieci, które przynosi z ogrodu. Walczę z Leonem przy podaniu leku, zamykam aukcje na Pchlim Targu albo wystawiam fanty, którym zdjęcia zrobiły wolontariuszki. I robi się pora, że muszę odwiedzić mruczącą łazienkę. Do koszyka wkładam zastrzyki, krople, butelki z mlekiem i miski z mokrą karmą. Szybko otwieram drzwi uniemożliwiając małym ucieczkę. Większe skupiają się na jedzeniu, Leda wisi na smoczku. Potem kroplę oczy, nosy, robię zastrzyki. Małe biegają najedzone, korzystają z kuwety. Pacyfikuję je w koszyku, sprzątam im toaletę, myję podłogę i znikam.
Wieszam pranie, opróżniam zmywarkę robi się godzina 9. Zaczyna działać nasz rodzinna firma. Zjawia się syn, ustala plan dnia, tu jestem pracownikiem, nie Szefową.
W uchu słuchawka, jak zwykle tradycyjnie od lat, w razie jak ktoś zadzwoni. To nieistotne, że na stronie widnieją godziny do kontaktu, każdy dzwoni jak mu pasuje, mało kto nasze prośby respektuje.
Patrzę na zegarek 11 muszę do łazienki zajrzeć. Pakiet momentalnie wyrywa z koszyka, jak stonka mnie oblepiają domagając się pieszczot i jedzenia.
Potem przez kolejnych kilka godzin krzątam się tradycyjnie koło domu, jednocześnie będąc w pracy i pod telefonem. Projektuję z Emilką nową kampanię, ustalam z Jolą wysyłki fantów, z Iwonką deliberujemy jak kupić dużo karmy za rozsądne pieniądze. W międzyczasie ktoś dzwoni z prośbą o przyjęcie kota, pytam o region Polski, do lokalnych organizacji odsyłam, w odpowiedzi słyszę: „Mają panleukopenię!”. I ci też? Fajnie się schować za epidemią! Jest sposób na niemoc! Jeden mniej, jeden więcej, finalnie przyjmuję. Wiem, że powinnam być twarda, ale sorry w stosunku do kotów nie umiem.
Godzina 14. Moment przed obiadem znowu wizyta w łazience. Tym razem ponowne sprzątanie kuwety. Małe mają to do siebie, że jedzą i wydalają.
Od 16 do 19 biegam jak opętana po obejściu, wydaję wyprawki, fanty, budy, wypożyczam sprzęt.
We wtorki i czwartki mam dyżur telefoniczny, zastanawiam się kiedy dojdę do wniosku, że w Fundacji przydałby się psychoterapeuta.
Moje nerwy czasem są na granicy wytrzymałości i bardzo mocno muszę niekiedy panować nad sobą.
Czasem panuję, a czasem nie, świadomie kiedy delikwent przekroczy granicę dozwolonej bezczelności. Niewiedza nie pretenduje do chamstwa, kłamstwa, matactwa, manipulacji to najlepsza droga doprowadzenia mnie do bycia mało taktowną, tak rzeknę i kiedy się wścieknę nazywam rzeczy po imieniu.
Częstym pytaniem jest dlaczego pobieram podczas wypożyczenia sprzętu kaucję? Odpowiadam zgodnie z prawdą, bo traktowany jest nonszalancko. Ostatnio Pani, która totalnie nieodpowiedzialnie wywiozła na działkę do siostry półdziką swoją kotkę, która w warunkach domowych pieleszy od lat omijała swoją opiekunkę szerokim łukiem, była zdziwiona faktem, że kotka nawiała. Wypożyczyła klatkę by kicię złapać, ale dokładnie tak jak swoje zwierzę i fundacyjną klatkę zgubiła. Nonszalancko ustawiła w krzakach i radośnie poszła do swoich zajęć. O wyobraźnię upraszam od lat. O szanowanie fundacyjnego sprzętu także. I jaki jest efekt?
Kolejna perełka, interwencyjna. Prowadziła Aneta, jedna z najlepszych, najrozsądniejszych, super profesjonalistka. Pani zlokalizowała miot z matką w pracy. Aneta sugerowała aktywność, wypożyczenie sprzętu i socjalizację małych, wycięcie matki bez kosztów poniesiontch ze strony zainteresowanej, pomoc adopcyjną od Fundacji. I co? Marazm, na gadaniu się skończyło. Od chwili rozmowy z Anetą do kontaktu ze mną minęły dwa tygodnie, kociaki już nie są małymi głuptasami, a Pani opieszałość swoją skwitowała: „Nie przebiję się przez opór męża, wy jesteście Fundacją, zabierzcie te małe.”.
„Ale kobieto nie mogłaś tego zgłosić wcześniej? „.
„Z czego Pani czyni mi zarzuty? Ja mam dobre chęci. To wy jesteście jakieś dziwne, zmuszacie ludzi do pracy społecznej za was. Opisze was na forach.”. Zatkało mnie. Raczej wyjątkowo tym razem nie chciało mi się kopii kruszyć. „Dobry pomysł, proszę pisać!”.
A po dyżurze znowu łazienka, po kolacji jeszcze sprawdzanie poczty i czatów. Prysznic. Chwila oddechu, a o 23 jeszcze wizyta u kociaków.
Idąc spać i po raz nie wiadomo który zadaję sobie pytanie bez odpowiedzi: „Po co Ci to kobieto?”.
Wiem po co, dla tych chwil porannych w łazience! To smak i radość mojego życia, jego kwintesencja!