Kiedy w połowie ubiegłych wakacji otrzymałam prośbę o pomoc dla kota, któremu od świerzbowca dosłownie gniły uszy, świadoma, że taki zwierzak raczej nie może liczyć na adopcję tradycyjną, z uwagi na chorobę, zapytałam zgłaszającą w jakim zakresie jest w stanie wesprzeć Fundację? Wtedy to, w połowie lipca, usłyszałam obietnicę: „Pani Izo, ja koszty biorę na siebie, Panią proszę wyłącznie o dom tymczasowy i przywrócenie kotu zdrowia”.
Określone wyraźnie wspólne działanie w sumie zostało przez zgłaszającą kota opiekunkę. Mruczek nie był z naszego regionu, mieszkał na wsi, przeganiany przez dzikie koty, bo wiadomo osobnik chory zawsze jest słabszy i stado to bardzo szybko wyłapuje. Ostatni do miski, niedożywiony, bity przez inne koty.
Kociątko okazało się prawie rocznym kotkiem, jednak nie to było największym problemem. Uszy były w tak fatalnym stanie, iż lekarz prowadzący sugerował operację, ale wiążącą się z utratą słuchu.
Nie raz już słyszałam, że jestem „ nieekonomiczna”, że wywalam kasę na nierokujące koty… Ale w tym jest ze mną problem, kiedy już przyjmę kota, nie umiem podejmować decyzji na pół gwizdka, czyli sięgać z oszczędności po rozwiązania nie koniecznie najlepsze dla kota.
Lukier, bo takie imię Mu nadała pierwotna opiekunka, został wykastrowany i poddany leczeniu, ale niestety trzeba było poprosić o pomoc lekarza specjalistę i tu zaczęły się dość istotne wydatki związane z postawieniem rzetelnej diagnozy. Pierwsze wydatki związane z leczeniem Lukra pokryła zgłaszająca kota Pani, dalszych nie mam sumienia nakładać na Jej barki, bowiem empatia nie powinna być karą!
Nie pisałam pierwotnie na kota aukcji pomocowej, ale teraz, kiedy koszty związane z zabiegami, diagnostyką i specjalnie dla Niego przygotowywanymi maściami, przekracza budżet przeciętnego kociarza, postanowiłam zwolnić Panią z obietnicy i sama spróbować zebrać niezbędne środki. Próbki pobrane do badania histopatologicznego nie pokazały obecności komórek rakowych, jest to wiadomość najważniejsza, ale koszty za wszystkie te czynności wpisują się na listę, która finalnie jest punktem wyjścia do faktury.
Lukier jest miłym, już prawie zdrowym kotem. Jeszcze miesiąc, może dwa i pokażę Go do adopcji.
Na dzień obecny nadal wymaga smarowania i zakraplania uszu, choć efekty już są mega pozytywne.
Jak zwykle, liczę na hojność w tych trudnych czasach, na pomoc w ratowaniu kota, który na bank umarłby z bólu na wsi gdzieś pod Końskimi. Ktoś się pochylił nad biedakiem, skutecznie zabiegał o Jego lepsze życie, a ja cóż, może i nie zawsze ekonomiczna, ale w trosce o nie staram się, by nigdy w tyle głowy nie szeptały głosy: „Mogłaś, a zaniechałaś!”.