Mówimy: “Krew darem życia” i nie jest to frazes, miałam wątpliwą przyjemność przekonać się o tym jak jest ważna, bezcenna i decyduje o ludzkim życiu. Wydarzenie miało miejsce kilka lat temu, kiedy to po eskapadzie do Lwowa, która zainicjowana była koniecznością zakupu specjalistycznych leków rzecz oczywista dla kotów, złapałam dziwną infekcję objawami przypominającą dzisiejszy panujący wirus i w wyniku osłabienia w połączeniu z reakcją na leki, dostałam krwotoku tak silnego, iż konieczne było toczenie krwi.
Sytuacja była wprost dramatyczna, ja wybielona, z morfologią na granicy śmierci i życia, w dodatku zaistniał problem z uzyskaniem odpowiedniej grupy krwi. Standard, w moim przypadku nawet najprostsze zadanie staje się wyzwaniem. Jednak koty tradycyjnie pilnują swoich ludzi, tych którzy sięgają dla nich po rzeczy, z reguły niemożliwe. Ratowanie Kociej Mamy zakończyło się sukcesem, a ja z nową energią i krwią stanęłam dalej do wykonywania misji życia.
Moje koty domowe, moje ukochane krnąbrne futra od zawsze pracowały dla Fundacji, ale także zawsze były w pogotowiu, by ratować inne mruczki. Tak było z Lolą i Rudolfem, oboje oddawali honorowo krew.
Rudolf był bezcennym dawcą bowiem był ozdrowieńcem po przebytej panleukopenii, natomiast Lolka miała morfologię wprost wzorcową, prowadziła najbardziej higieniczny tryb życia jaki można sobie wyobrazić: nie łapała ogrodowych gryzoni- brzydziło wprost ją to zajęcie, nie żebrała przy stole o ludzkie jedzenie, nie jadała surowizny, a jedynym jej kaprysem była trudna do zrozumienia miłość do pomidorówki, ale wyłącznie z ryżem!
Kiedyś nie było banku krwi. Kiedy zachodziła konieczność ratowania chorego kota, po prostu lecznica uprzedzała mnie, by moje były w dyspozycji. Zawsze mieszkało ze mną kilka, zawsze były właściwie zaopiekowane – odrobaczone, zaszczepione, zdrowotnie monitorowane.
Generalnie w moim domu panuje zasada, iż schronienie, dożywotnią miejscówkę znajdują koty stare i chore, mogą być nawet kalekie.
W natłoku codziennych spraw, rejestrujemy pewne fakty, ale umykają nam wynikające z nich wnioski i doznajemy tak zwanego olśnienia z pewnym opóźnieniem. Tak było i tym razem! Jesienna edycja gromadzenia krwi do Banku im. Kota Milusia niby została przeze mnie zauważona, ale kompletnie nie skojarzyłam faktu, że i w moim domu są koty, które mogą wziąć udział w tak szczytnej akcji.
Iwan sześcioletni Syberyjczyk i Simba trzyletni Brytyjczyk. Obaj spełniają konieczne wymagania: profilaktyka zachowana, a i waga też odpowiednia, bowiem każdy waży grubo ponad 6 kg!
Kiedy ruszyła kampania promocyjna kolejnej edycji zbierania krwi, zgłosiłam moje koty. Lekko zaniepokojona jak zareagują i odnajdą się w nowej dla nich sytuacji, towarzyszyłam im cały czas. Jednak profesjonalizm dr. Katarzyny, jej szalenie empatyczna komunikacja z mruczkami i atmosfera panująca w klinice rozwiały moje całkowicie wszelkie obawy. Każdy dawca, czy to psiak czy mruczek traktowany był jak najważniejszy gość dnia!
Zwierzaki były spokojne, nie panikowały, nie wyrywały się, poddawały się koniecznym czynnościom, jakby rozumiały powagę sytuacji i jej wyjątkowość. Cieszę się i szalenie jestem dumna, że moje koty zdały z sukcesem egzamin bycia kocim krwiodawcą!
Zachęcam do udziału w przyszłych tego rodzaju wydarzeniach. Pamiętajmy, że nasze zwierzaki również mogą być w potrzebie, więc i my starajmy się dołożyć troszkę bezcennej krwi do tego szlachetnego banku. Zapewniam tych z obawą o konsekwencje, nie zarejestrowałam żadnych anomalii w zachowaniu czy kondycji moich kotów. Po powrocie do domu, po odpoczynku, normalnie spożyły zaległy posiłek i skupiły się na zadaniach dnia codziennego, czyli Iwan poszedł na tradycyjny patrol do ogrodu, a Simba zajął strategiczne miejsce na szafie, śledząc stamtąd życie domowników.