Miejsce zdarzenia: Lecznica całodobowa.
Czas: późny wieczór któregoś mroźnego dnia między Wigilią a Sylwestrem.
Sprawca: nieznany.
Ofiara: dorosły ale jeszcze nie stary, rudy pers w stanie bardzo zaniedbanym, skołtuniony, chudy, głodny, przerażony, zdezorientowany.
Zachowanie dyżurujących lekarzy rutynowe: kota zabrali do gabinetu, sprawdzili czy nie ma właściciela. Jakiś pan kręcący się przed lecznicą, wzruszył obojętnie ramionami, „Nie, nie widział nikogo wychodzącego z lecznicy”, „Jak długo tu stoi? Ot tyle co trwa palenie papierosa” ,”A kogo doktor szuka? Osoby, która zgubiła kota? Nie, nie, nikt z persem nie wchodził…”
Lekarz popatrzył uważnie na rozmówcę, odrobinę przypominał wyglądem porzucone zwierzę, pomięte, lekko sfatygowane ubranie…
Przyjął wyjaśnienie kiwając ze zrozumieniem głową, cóż określenie „pers” nie padło… Zatem człowiek tylko czekał na potwierdzenie, że kocurek znalazł opiekę. Nie dyskutował z nieznajomym, w mig zrozumiał, że decyzja o losie kota wcześniej już zapadła, stąd wieczorna wizyta w wyludnionej w tym czasie lecznicy, wszystko zaplanowane precyzyjnie.
Stan kota nie agonalny, ale i nie rewelacyjny.
Zespół pełniący tego dnia dyżur uważnie kota przebadał, odpchlił, nakarmił, troszkę uporządkował futro.
– Daję Wam tydzień na szukanie mu domu, potem jedzie do łódzkiego schroniska. Nie może mieszkać w lecznicy – decyzja szefa nie podlega dyskusji.
Lekarze urzeczeni charakterem persa, jego spokojem, super czystością i zaufaniem, jakim mimo wszystko darzy człowieka, szukali domu wśród znajomych, przyjaciół i rodziny. Nie było chętnych.
Tydzień minął. W poniedziałek przed południem kocurek miał pojechać do schroniska, wszystkim było smutno, bardzo przykro…
W sobotę wieczorem do Lecznicy pod Koniem weszłam z rudym kotem, dalej potoczyło się jak to bywa tylko ze mną. Impuls, zero kalkulacji, szybka ocena sytuacji w kwestii wolnych domów tymczasowych i zanim rozważyłam szanse adopcyjne, już ustalałam zabiegi i czynności pielęgnacyjnych.
– Trzeba ładnie go ostrzyć, wykąpać, wyczesać, przy okazji usunąć kamień na zębach, pobrać morfologię i zrobić biochemię. No i karmimy ale z rozsądkiem, bo tylko skóra i kości. Minie kilka tygodni i znowu będzie cudnym kotem, spokojnie, gorsze bidy miałam w Kociej Mamie.
Karolina, młoda lekarka bardzo przejęta losem kota, kilka razy dopytywała czy aby nie zmienię zdania. Była lekko w szoku od tempa, w jakim prowadziłam rozmowę, nie bardzo umiała dotrzymać mi kroku.
– Ja to wszystko muszę zapisać, jak ochłonę połowę ustaleń zapomnę.
Poklepałam ją po ręce:
– Jakby co, macie mój numer telefonu, przypomnę.
Jeszcze tydzień rudy pers, Tytus mieszkał w Lecznicy, a w kolejną sobotę trafił do domu tymczasowego prowadzonego przez duet Justyna- Krystian. Po kilku kolejnych dniach otrzymałam zapytanie:
– Czy moi dziadkowie mogą go adoptować?
– Jasne! Świetny pomysł, zostanie w rodzinie!
Natychmiast zadzwoniłam do lecznicy:
– Czy mogę z doktor Karoliną?
– Słucham
– Iza Milińska, ja odnośnie persa.
– Co się stało? – W głosie lekarki usłyszałam strach i niepewność .
– Nic, po prostu chciałam zameldować grzecznie, że rudzielec ma swój dom stały, są ludzie, którzy go pokochali…
– Ufff… Dziękuję, tak się o niego martwiłam…
– Nie wiem po co?! Od lat powtarzam, że każdy kot znajdzie w końcu swój wymarzony dom, wszystko jest tylko kwestią czasu…