Zasady panujące w Kociej Mamie obowiązują wszystkich bez wyjątku takie same, dotyczy to również i mnie, szefowej.
Kiedy kilka tygodni temu nominowałam koty jadące do enklawy, wybierając te, które sprawiały kłopot swym brudzeniem, zawisło w przestrzeni fundacyjnej pytanie, dlaczego nie brany pod uwagę jest mój szczoch Mopik? Nikt nie odezwał się słowem, ale moja kocia intuicja wyczuwała ogromne napięcie. Ten i ów zachodził w głowę, jak to się stało, że w chwili, kiedy zdecydowałam się na tę eskapadę, nie zabrałam swojego upierda?
Wyjaśniam zatem wszystkim. Byłam zmęczona zachowaniem Mopika, do szału doprowadzało mnie jego znaczenie terenu, tym bardziej, że jego śladem szły inne moje kocury. Każdego ranka budziłam się sparaliżowana strachem, w jakim miejscu znajdę kałużę. Wolę nie mówić, ile miałam przez niego awantur i kłótni. Wypróbowałam każdą opcję, od tabletek na wyciszenie po obroże behawioralne i wkłady do kontaktu. Stawiałam jak głupia w każdym kącie domu kuwety. Przed wizytą znajomych nie martwiłam się o to, czy zasmakuje im serwowane menu, tylko o to, czy Mopik nie zsika im się do butów. Wole nie pamiętać, ile wydałam swojej domowej kasy na niwelatory zapachu kociego moczu.