Idziemy przez życie wierni swoim poglądom i przekonaniom. Zbieramy do walizki bagaż, którego czasem nie chcemy, wcale o niego nie zabiegamy, a niekiedy, który nam wręcz ciąży będąc przykrym wyrzutem sumienia.
Jesteśmy różni. Jedni są mili, zawsze spolegliwi, inni butni, bez pardonu wspinając się po szczeblach kariery. Zapisujemy się w pamięci innych czynami, słowami, decyzjami.
Jerzego poznałam kilkanaście lat temu, kiedy to fundacja wraz z innymi organizacjami działającymi w Łodzi zorganizowała koncert upamiętniający tragiczną śmierć żyraf z łódzkiego ZOO. Wydarzenie to było manifestem w odpowiedzi na kompletnie nieludzkie zachowanie wandali, którzy przyczynili się do dramatu niewinnych zwierząt.
Koncert pozwolił poznać się organizacjom działającym w różnych obszarach społecznych. Wtedy to miałam okazję dowiedzieć się, jak przeróżne prowadzone są projekty dedykowane biednym, niepełnosprawnym, wykluczonym, zwierzętom oraz nieuleczanie chorym.
Kocia Mama otrzymała wtedy szalenie odpowiedzialne zadanie, a mianowicie opracowanie scenariusza i prowadzenie całej imprezy. Jak zwykle tradycyjnie kocia ekipa sprawdziła się w tej roli znakomicie, a obecność na imprezie całych rodzin wywołało zdumienie i zazdrość. Atmosfera panująca w fundacji nie przypominała typowej oficjalnej obowiązującej w innych stowarzyszeniach a raczej swobodną, rodziną pełną ciepła, wzajemnej troski i zrozumienia. Myślę, wręcz jestem przekonana, że właśnie nasze relacje były przyczyną późniejszych z niektórymi bliższych kontaktów i przyjaźni.
Jerzy, ówczesny dyrektor Ogrodu Zoologicznego. Miły, przesympatyczny, otwarty, z ogromnym urokiem osobistym, kulturą i wielką klasą.
Lekarz, dziennikarz, społecznik, wydawca gazety „Zielonym na prawo” i prezes Fundacji Nasze ZOO.
Odpowiedzialny za powstanie wielu projektów, w które włączał z racji swojej pracy, pasji, hobby, przeróżne formacje społeczne. Wszędzie było go pełno, jednak nigdy nie szedł przez życie jak tornado, zawsze wyważony, stonowany, przyjazny, zawsze gotowy dla świętego spokoju zejść każdemu z drogi.
Nie wchodził w spory, sprzeczki czy waśnie. Nie był w najmniejszym stopniu roszczeniowy. Z ogromnym dystansem do siebie, do słabości którym ulegał. Umiał żartować z siebie, co jest ewenementem wśród znanych i wykształconych ludzi. Obca mu była pycha.
Odkąd się poznaliśmy Jurek wszedł do ścisłego, bliskiego grona przyjaciół Kociej Mamy. Obecny na każdej Gali, nawet na kolacji w elitarnym gronie. Zawsze miły, zawsze taktowny, taki nietypowy dla obecnych czasów.
Pamiętam jego słowa, kiedy w jednej z naszych ostatnich rozmów motywowałam go do walki z chorobą: „Iza, ja się z jednego cieszę, w tym życiu nie dorobiłem się auta, domu, żadnego majątku, ale mam za to tylu fantastycznych, gotowych mi pomóc przyjaciół!”.
Odszedł zbyt szybko, wiele zostało jeszcze zaczętych projektów, szkiców, rozpoczętych artykułów i planów górskich wycieczek…
Był lekarzem, miał świadomość i wiedzę. Doskonale rozumiał, że walka w tym przypadku skończy się przegraną… Jednak do końca był pogodny, spokojnie przyjmował kolejne diagnozy i efekty uboczne choroby.
Pożegnać przyszło go tylko najbliższe grono. Rodzina, sąsiedzi, przyjaciele, współpracownicy i my dziewczyny z Kociej Mamy.
Każdy był w szoku, nieustannie padało pytanie: Dlaczego tak szybko? Przecież kilka dni temu jeszcze pojechał na biwak!
Tak, to cały Jerzy! Wszystkich wyprowadził w pole tym swoim spokojem. On się z nami zwyczajnie żegnał! Odhaczał z listy ostatnie rozmowy z najbliższymi przyjaciółmi! Żegnał swoje pasje botaniczno-podróżnicze, stąd ten ostatni biwak w Łagiewnikach.
– Iza, zabierz na kilka dni kota, doceniam zaufanie, jednak szykują mnie do zabiegu, sąsiadka sobie z nim nie poradzi…
Wywiódł w pole i mnie…
Będzie brakowało tego szalenie fajnego humoru, ciepła, zdecydowania, przyjaźni jaką byłam obdarzona od momentu poznania.
Byliśmy dziwną mieszanką przyjaciół. On wyważony do bólu, niekiedy nawet flegmatyk, zawsze cofał się przed konfrontacją i ja szalona, wyrywna głowa, walcząca o przekonania, szybka, konkretna i twarda. Jednak rozumieliśmy się świetnie, szanowaliśmy bardzo. Niekiedy śmiejąc się mówił: „Powinnaś mieć na imię Tajfun albo Petarda!”.
Kiedy miał dylemat, dzwonił, pytał: „Jak to widzisz Iza?”.
Ufał mnie, a ja jemu, to taka znajomość, jedna zresztą z niewielu, w której nigdy w naszych relacjach nie pojawiły się żadne przykre cienie wzajemnego zwątpienia.