Od prawie dwudziestu lat wydaję koty do adopcji. Różne, małe, młode, stare i nawet chore. Moje ogłoszenie o dwóch kotach, które poznały się w schronisku i zaprzyjaźniły, a wspólnie miały 6 łap zrobiło furorę w gazecie, do której to systematycznie słałam posty adopcyjne.
Od zawsze umiałam zdobyć pomocników w ratowaniu kotów. Wtedy, dzięki kotom łapanym u pewnego pana, który wyhodował na swoim tarasie ponad 20 dzikusków, szukając im domów trafiłam na dwie cudowne istoty, też kociary, które pracowały w biurze ogłoszeń. Co tydzień Sylwia z Anną pilnowały, bym przygotowała pakiet anonsów i ,co było znamienne, właścicielka biura zrezygnowała z pobierania ode mnie opłat. To był zaczątek kociego wolontariatu.
Koty trójłapki rozpoczęły nowy etap mojej kociej pracy. Bardziej skierowałam się na pomaganie chorym, niepełnosprawnym, wycofanym.
Bazę ogromnie wspierającą stanowią Domy Tymczasowe. Ich empatia, kompetencje, niezwykle rozległa wiedza z zakresu pielęgnacji i niesamowicie uważny monitoring zachowania pozwalały mi dotąd przygotować adopcję bezbłędnie. Mam oczywiście na uwadze koty chore, powypadkowe i kalekie. Ludzie mają ogromne serca, czułe, pełne ciepła, zrozumienia, oddania , ze spokojem i niewiarygodną tolerancją znoszą największe dziwactwa swoich niekiedy dość uciążliwych kotów. Są w stanie wybaczyć im wiele. Nagłe kaprysy, fochy, chwilowe ucieczki z podwórka, brudzenie poza kuwetą i życie obok naszego łóżka. Bywa, że całe wspólne życie z kotem wymaga od nas niesamowitej akceptacji ich wyborów i generalnie godzimy się na taki układ tłumacząc sobie i otoczeniu te dość niecodzienne relacje. Przykładów mam po kokardy w samej Fundacji: Balbina, Pituś, Danka, Rabunia, Mopik, Leon i całe stado tych, które czeka na swoich ludzi u Anety.
Od dwudziestu lat wydaję do adopcji koty chore. Z tego słynę. To jest mój znak firmowy. Te, którym nie decyduję się szukać opiekunów, mają zapewniony wikt, opiekę i dom do końca swoich dni. Taka jest zasada.
Jednak są koty, którym mimo ograniczeń i kalectwa chcemy dać szansę na im tylko przypisanego opiekuna, by miały indywidualną opiekę, by tylko na nich skupiona była uwaga.
Dotąd nie pomyliłam się nigdy w wyborze kandydata na opiekuna. Piszę dotąd, bo powrót Wenus i Wasyla z adopcji odbieram jako swoją osobistą porażkę.
Zawsze z niezwykłą rozwagą dobieram kandydatów, przeprowadzam długie rozmowy weryfikujące, pokazuję szczególnie trudności wynikające z pełnienia opieki nad kalekim kotem.
Adopcja nigdy nie jest przeprowadzona pochopnie, osoba chętna ma dość czasu na podjęcie decyzji, przemyślenia, zapytania, wątpliwości i rozterki. Jednocześnie przekazuję kontakt do tymczasowej opiekunki, bo to ona jest skarbnicą wiedzy. Moja rola sprowadza się do formalnego zabezpieczenia obu stron.
Koty zawiozłam jak zwykle sama, w asyście opiekunki DT. Adopcję poprzedziły wielogodzinne rozmowy, poznałam sytuację domową, zawodową, rodzinną. Weryfikację kandydata zgłaszającego się po koty kalekie zawsze przeprowadzam osobiście. Zadaję czasem dość trudne, wręcz bardzo intymne pytania, ale nie pogoń za sensacją mną powoduje i wścibstwo, a troska o los tych, o które walczyła cała Fundacja, lekarze, opiekunka DT , dziewczyny działające na bazarach, by zapewnić mi komfort ratowania bez oglądania się na koszty. Mało kto dostrzega i docenia te powiązania sterujące pracą Kociej Mamy. Tu każde działanie ma określony cel i sens, który finalnie przekłada się na ratowanie kotów.
Od momentu adopcji nie miałam najmniejszego sygnału, że koty stwarzają problem. Z radością oglądałam zdjęcia publikowane przez opiekunkę z DT, która pozostawała w kontakcie z adoptującą. Fajne drapaki, zabawki na Gwiazdkę, socjalizacja z kocimi domownikami, sielanka to mało powiedziane.
Ale, z tyłu głowy miałam to, co mnie uderzyło, gdy weszłam do domu: niesamowity porządek, ład, minimalizm i zero pamiątek czy fotografii. Każdy ma swoje wspomnienia, każdy inaczej zapisuje swoje życie. Jedni zbierają magnesy na lodówkę z miejsc, które odwiedzili, inni robią zdjęcia oprawiają w ramki i ustawiają jako fajne przypominajki. Są tacy, którzy zwożą bibeloty, pocztówki, kamienie czy muszelki. Chcemy czy nie, te rzeczy w naszej przestrzeni istnieją, budują atmosferę ale dają też obraz charakteru domownika.
Nie zapomnę swojej odpowiedzi na pytanie Reni o to jak poszła adopcja:
– Niby wszystko ok, ale coś mi nie pasowało w tym domu, może zwyczajnie przesadzam i wymyślam…
Minęło kilka miesięcy.
Na początku marca odebrałam telefon. Zapłakanym, łamiącym się głosem, pani opiekunka Wasyla i Wenus prosiła, by mogła mi oddać koty. Choruje, koty chorują, jest bez wsparcia, sytuacja przerasta ją emocjonalnie, fizycznie, psychicznie.
Zamurowało mnie!
Jednak zachowałam zimną krew.
– Jest Pani pewna decyzji? – dałam jej jeszcze szansę, a raczej moim kotom – Jeśli jest pani zdecydowana, proszę o tydzień na przemyślenie sprawy, muszę się poukładać z tą dość przykrą wiadomością, zbyt wiele pytań ciśnie mi się na usta… Nie chcę czynić Pani wyrzutów, ale żebym czegoś przykrego nie powiedziała, proszę dać mi czas, koty zabiorę oczywiście…
Druga rozmowa odbyła już w kompletnie innym stylu.
Pani nie była ani grzeczna ani taktowna, musiałam poprosić by zmieniła ton, bo jej agresja była nieuzasadniona zważywszy na fakt, że zgodziłam się przyjąć koty z powrotem.
Koty przyjechały w poniedziałek, tym razem Pani sama je przywiozła.
Wdzięczna jestem Maryli, że sporządziła za mnie dokument zrzeczenia się Wasyla i Wenus. Ja nie umiałabym podać jej ręki, po tym co zafundowała moim kotom.
Kociaki przyjęła do Gabinetu Ani, chciałyśmy sprawdzić czy faktycznie coś im dolega.
– Miziaki, stęsknione kontaktu z człowiekiem, zabieraj je do DT, zdrowe jak rydze są. – padła diagnoza.
Ufam swojej doktor.
Agata, opiekunka w DT była zauroczona.
– Miziaki, nie schodzą z kolan, Żadnych problemów jedzeniowo- kuwetkowych. Tylko nieustannie gonią za człowiekiem, by się wpakować i przytulać. – raportowała.
Są znowu u nas ponad miesiąc. Nic się nie pokryło z opowieściami Pani.
Obarczam winą siebie i pytam każdego dnia: co przeoczyłam, w którym momencie straciłam czujność, co mi umknęło?
Minęło kilka tygodni, a mnie nadal meczy temat. Analizuję wspólne rozmowy, bardzo chciałabym znaleźć możliwość usprawiedliwienia tej Pani, ale im dłużej rozmyślam, tym bardziej się utwierdzam w złości na nią. Jak można aż tak bawić się emocjami kalekich kotów? Wszystko omówione były z detalami wcześniej. Jak po takim doświadczeniu mam wierzyć w dobre intencje i odpowiedzialność? Czy mam zamknąć się na trudne adopcje? Iść na skróty wybierając nie walkę, a eutanazję?
Moje skrzydła odrosną, wiara w ludzi wróci, ten kubeł zimnej wody był potrzebny, bo dotąd sądziłam, że dramatyczne osobiste przeżycia czynią ludzi lepszymi, a jak widać wcale tak nie jest. Trudna jest moja służba, bo okrutnych i bezwzględnych spotykam ludzi.
Co do kotów mają się świetnie, chyba będę im szukać nowego życia, ale najpierw zmienię im imiona, by mi się nie kojarzyły. Już współczuję tym, którzy się odważą by o nie prosić.