Wtorek jakoś przed godziną 19 w czasie mojego dyżuru odebrałam telefon.
– Jakie są zasady przyjęcia kota do Fundacji? – osoba zadająca pytanie sprawiała wrażenie takiej, co to do trzech nie potrafi zliczyć, jakby była nieporadna, zagubiona, przytłoczona sytuacją, która na nią spadła.
– W czym mogę pomóc? Proszę opisać problem.
– Mam kota, brytyjczka niebieskiego, 5 lat i od pewnego czasu go leczę, chcę przekazać Fundacji, bo koszty z tym związane przekraczają moje możliwości finansowe.
Momentalnie stałam się czujna.
– A co mu dolega? W jakiej lecznicy pani kota leczy? Jakie były zrobione badania i analizy?
– Morfologia i USG, kot jest pod opieką Lecznicy Żyrafa, ma kamienie w pęcherzu, konieczna jest operacja. Kwota, którą usłyszałam, przeraziła mnie, mam syna na wychowaniu, jestem samotną matką…
Zanim zalała mnie fala pani problemów, przerwałam dość radykalnie. Rozmawiając analizowałam informacje: czynności dotąd wykonane w związku z chorobą kota, to nie powód do bankructwa…
– Proszę pani – tradycyjnie musiałam to powiedzieć – Generalnie nie przejmuję właścicielskich, chorych zwierząt, nie takie są zadania Fundacji Kocia Mama, nie jesteśmy ochronka dla kotów rasowych, które się popsuły. Kupując kota wyłożyła pani określoną kasę, ale trzeba mieć świadomość, że nawet rasowe może nagle się pochorować.
– Nie zadzwoniłam do pani po moralny wykład, tylko z prośbą o pomoc lub poradę. Nie mam funduszy, by kota dalej leczyć, pozostaje więc tylko go uśpić.
– To jest szantaż!
Pani nie była już ani grzeczna ani miła.
– Zaskoczyła mnie pani swym żądaniem – powiedziałam zgodnie z prawdą, ale też dla dobra kota nie chciałam brnąć w konflikt, dyplomatycznie poprosiłam o czas do namysłu.
Wieczorem późnym zadzwoniłam do lekarki z Żyrafy:
– Magda, co wiemy o pani – tu podaję nazwisko – i kocie brytyjczyku?
– Trafiła już do ciebie… – wysyczała przez zęby – Weź proszę tego kota, bo ona go wykończy.
– Ooo widzę , że pani nie należy do twoich ulubionych.
– Poznasz ją to zrozumiesz! Nie będę cię uprzedzać. Zabieraj kota jak najszybciej, bo ja za grosz nie wierzę tej kobiecie, że ona wykupuje dla niego recepty!
Magda i takie ostre wypowiedzi to sytuacja niebywała. Generalnie zawsze wszystkich broni, tłumaczy, tonuje moją złość i wybuchy, ale na nazwisko opiekunki kota zareagowała jak gotowy do eksplozji wulkan.
Przygotowałam lecznicę, omówiłam z lekarką sposób leczenia i zaprosiłam panią na podpisanie umowy zrzeczenia się kota.
W piątek, zgodnie z umową, punktualnie o 18 zawitała do mnie pani, która, powiem szczerze, wprowadziła w totalne zdumienie mnie, Maćka i Martę, która tradycyjnie jak co roku wekowała pod moim okiem kiszone ogórki. Wyglądała zjawiskowo, ubrana według najnowszych kanonów mody, cała ometkowana drogimi firmami, sprawiała wrażenie, jakby dopiero co wyszła z salonu piękności przy okazji odwiedzając solarium i drogą perfumerię. Nie jestem zazdrosna o wygląd, nie potępiam dbania o siebie. W Fundacji pracuję z pięknymi, zadbanymi kobietami ale w głowie mi się nie mieści, jak można oddać kota, bo jego leczenie dotąd zamknęło się kwotą 200 zł!
– Jest pani pewna, że go już nie chce? – zapytałam przeglądając książeczkę zdrowia.
– Nie stać mnie na operację – popatrzyła błagalnie trzepiąc rzęsami jak firanki.
Nie dałam się nabrać na jej jęki. Same buty pokryły by koszt zabiegu!
– Rozumiem operację i związane z nią wydatki – drwiłam już jawnie – Ale dlaczego szczepiony był ostatnio w 2015 roku a odrobaczany w 2016?
Cisza była odpowiedzią.
Kot pojechał do Vetmedu.
I kolejna perełka zachowania pani. Jej zachowanie sugeruje, że być może już się szykuje na zakup kolejnego kota. Wykazała się dziwnie zapobiegliwa zabierając ze sobą jego transporter. Ciśnie się pytanie, co się stanie, jak się nowy kot zepsuje? Czy znowu przyjdzie po pomoc do Kociej Mamy?
Moim zdaniem hodowcy kotów, skoro twierdzą, że kochają swoje rozmnażane koty, powinni bardziej prześwietlać potencjalne osoby kontaktujące się w kwestii zakupu, a nie finalizować czysto handlową transakcję! To taka mała dygresja bardzo na marginesie!
Sobota upłynęła na przygotowaniach do operacji. Wieczorem dr Piotr położył kota na stole.
Kocur dostał na imię Antoś, poprzednie zaczynało się na literę F. „Kiedy wreszcie się skończy z tymi pseuduchami???” wściekła pomyślałam o tych, co radośnie rozmnażają. Zawsze zmieniam imię kota, kiedy trafia do mnie od opiekuna, któremu się znudził.
To był ostatni dzwonek. Wolę nie myśleć, jaki ból Antoś musiał znosić. Kamieni było kilkanaście, znajdowały się w kielichu pęcherza moczowego natomiast 2 w cewce moczowej.
Nic, co opowiadała jego właścicielka, nie pokryło się z informacjami uzyskanymi od lecznicy.
Miły, szalenie kontaktowy, grzeczny i kuwetkowy. Kupiony na prezent dla dziecka 5 lat wcześniej, miał być idealnym i nie sprawiać kłopotów, a już tym bardziej nie generować kosztów. Miał być ozdobą, na pokaz kotem, takim którego inni zazdroszczą. Oprócz jedzenia, wydatki na leczenie nie były ujęte w domowym budżecie.
Co miałam zrobić ja, kociara? Nie spałabym spokojnie wiedząc, że kot cierpi. To była operacja ratująca życie. Wszyscy wiemy, jaki ból człowiekowi sprawiają maleńkie kamienie, a on, biedny miał ich całą piaskownicę. Zła dieta i skłonności organizmu złożyły się finalnie na ogromne cierpienie kota. Magda miała rację, u pani umarłby z bólu.
Operacja za nami, teraz rehabilitacja i pobyt w domu tymczasowym. Na razie zamieszka ze mną, muszę Antka poznać, by szukać najlepszego domu. Jest rasowy, ma paszport, chip i dokumenty rodowodowe.
Teraz proszę o włączenie się poprzez zbiórkę do wsparcia Fundacji w opłacie faktury za zabieg, pobyt w szpitalu, badaniach i analizach oraz stosownej diecie. Sądzę, że kwota 3000 zł pokryje koszty, bowiem przed adopcją muszę także kota odrobaczyć i zaszczepić czyli naprawić zaniedbania poprzedniej właścicielki. Zatem pomagacie mi kochani. Antosiowi razem możemy zapewnić piękną, spokojną przyszłość.